poniedziałek, 26 kwietnia 2021

O tym jak spędziłem walentynki. Część Trzecia: Powrót Królowej.

W domu o nieskończonej ilości pokoi i pokoików, a także pomieszczeń całkiem sporych i gigantycznych; w domu pełnym drogich szaf i mebli z litego drewna, a także sprzętów różnorakich: pięknych i kosztownych; w domu, w którym nie brakowało jedzenia, nieznana choroba toczyła domowników. Dolegliwość nieodgadniona trawiła ich serca, umysły i dusze ciągłym pragnieniem rzeczy, które musiały być spoza tego świata, ponieważ nigdy nie odczuwali ulgi, jakkolwiek pokaźny był ich stan posiadania. Kiedy człowiek nasycał się dobrami doczesnymi, a w nocy grzejnik dbał o ciepłotę jego ciała, zasypiał zaś z pełnym brzuchem, oraz świadomością, że rano będzie jadł sowite śniadanie, a mimo to nadal w środku czuł niewypełnioną pustkę ducha i gniew, mógł spodziewać się, że panaceum na jego wszystkie dolegliwości jest poza zasięgiem jego możliwości i zrozumienia. Nie znając innego rozwiązania na ból swego serca, pragnął nasycić się wtedy strachem i władzą nad innymi ludźmi. To przynosiło mu ulgę, jednak na bardzo krótki okres czasu, a zostawiało w nim jeszcze większy głód górowania nad innymi. W domu o nieskończonej ilości pokoi i pokoików trwała wojna. Dla jednych domowników była to wojna o dominację, dla innych o zwykłe przetrwanie. Działo się to wszystko wiele lat temu, tak wiele, że nie wszyscy ci, których wspominam, jeszcze żyją. Była to noc jak każda inna, jednak jedynie z pozoru, bowiem jej reperkusje miały znaczący wpływ na kształt świata, który miał nadejść po eonie trwania gatunku ludzkiego. Ludzkie szczenię wybiegło wtedy przed ten właśnie potężny dom, nim jednak wcześniej delikatnie domknęło drzwi wejściowe, tak aby nikt go nie usłyszał, na ulice wylał się z wnętrza budynku męski krzyk, kobiecy płacz i szczęk butelek. Dziecko wzięło głęboki wdech, zastanawiając się gdzie mogłoby właściwe się udać. Gdzie znaleźć schronienie? Noc była wyjątkowo ciemna, pochmurna i bezgwiezdna, a jedyna postawiona tutaj w tamtych czasach lampa uliczna, dawała niewiele światła. Wzrok dziecka utkwił skupiony na pobliskim lesie. Rósł on pomiędzy ludzkim osiedlem, a polem. Tam mrok wydawał się jeszcze większy. Poza kawałkiem ścieżki prowadzącej w głąb kniei, niewiele było widać. Tak jakby las zasysał wszelkie światło ludzkiej latarni. Nie wiedząc co dalej ze sobą począć i gdzie indziej znaleźć schronienie, ludzkie szczenię wkroczyło na ścieżkę ciemności, biegnącą wsród drzew. Serce niespokojnie i mocno kołatało mu w piersi, a strach niemal paraliżował kończyny. Dziecko szło jednak nadal w głąb nieprzeniknionego cienia i wiedziało, że oto wkroczyło w nocne królestwo roślin i zwierząt, niedostępne w tamtych czasach dla niemal każdego człowieka. Zdawało mu się, że oślepło. I że jego oczy rejestrują jedynie mrok. Wpadało wciąż na drzewa i gałęzie, a jego nogi potykały się o przewrócone konary. Jego słuch wytężył się jak nigdy wcześniej i dobiegały go zewsząd odgłosy zwierząt, które pośród nocy wracały nie niepokojone przez ludzi do swego zielonego królestwa. Ludzkie szczenię słyszało tętent kopyt, pohukiwanie sowy, szum liści i szczęk uginających się pod wiatrem zdrewniałych łodyg starych drzew. W oddali żaby rechotały, z pewnością śmiejąc się z jego dziecięcego strachu. 

  • Hehe, czarne chmury zebrały się nad tym ludzkim szczenięciem! Los jego będzie tej nocy przesądzony, hehe! - zdawały się rubasznie śmiać, choć treść rechotu podawała dziecku jedynie wyobraźnia.

Dziecko zastanawiało się, dlaczego trwało w tym oddalonym od ludzi miejscu, z dala od własnego gatunku, jego krwi z krwi. Powinno uciekać z lasu w popłochu, jednak jakaś niepojęta siła pchała je wciąż naprzód w zmrok.

  • Czemu nie wracasz do swoich? Do bezpiecznego schronienia murów? Do łóżka schowanego za oknami i drzwiami, gdzie nie słychać zawodzenia wiatru pośród gałęzi? - drzewa zdawały się śpiewać na wietrze - Czego tu szukasz?

Ludzkie szczenię otarło łzy w rękaw piżamy. I choć nikt nie mógłby tego dostrzec w nieprzeniknionej nocy podniosło zuchwale głowę, starając się znaleźć w sobie odwagę i maszerowało dalej w głąb, w bezmiar natury. Czuło bowiem, że wszystko było milsze niż dom i trawiąca jego domowników groźna choroba. W końcu w samym sercu leśnego gąszczu wykończone z przerażenia, wymościło sobie miejsce wśród korzeni i liści i w ten sposób modląc się do wszystkich ludzkich bogów o swoje bezpieczeństwo, ułożyło się w runie. Przetrwało tak skulone, aż zaczęło świtać. Wtedy słońce poczęło wydobywać z mroku kształty i strach dziecka przemijał. Zdało sobie ono sprawę, że to czego się bało, było w istocie swojej piękne i spokojne oraz, że niemożliwe było aby intencjonalnie chciało mu wyrządzić krzywdę. Cóż mógłby chcieć zrobić mu korzeń, o który się potknął pośród mroku? Czy to nie jego stopa o niego zahaczyła, kiedy szedł nieostrożnie i w popłochu, przerażony mrokiem? Kiedy ludzkie szczenię w końcu powstało w zagajniku, w którym przeczekało noc, zdawało mu się, że widzi przebiegającą pomiędzy drzewami postać. O tej porze światła było jeszcze niewiele, więc nie było pewne czy to co widzi, nie jest jedynie konfabulacją jego wyobraźni. Postać nogi miała bowiem sarnie, ale tułów jak od dziecka, no i rogi na głowie. A w tych rogach listowie przeróżne. Szczenię zaśmiało się na ten widok i klasnęło w ręce. Poczęło gonić postać, zrzucając z siebie ostatnie cząstki strachu, które jeszcze w nim tkwiły. Biegli tak wspólnie dłuższą chwilę, jednak przedziwne zwierzę nie dało się dogonić ani na chwilę, wciąż utrzymując dystans. W końcu zaś, tak nagle jak się pojawiło, tak nagle zniknęło wśród gałęzi i gęstych krzaków, przez które dziecko przejść nie mogło. Jakby jakaś magiczna siła spowodowała, że ten kawałek lasu był tak porośnięty, że nie do przebycia. Zorientowało się wkrótce, że biegnąc za przedziwnym zwierzęciem dotarło do wejścia do kniei. Tu poprzedniej nocy, powodowane strachem przed domownikami, weszło zagubione. Teraz o wschodzie słońca wychodziło podniesione na duchu. Znalazło bowiem miejsce mroczne i straszne na pozór, ale w którym jednak nikt nie wyrządził mu żadnej krzywdy. Było bowiem wolne od ludzi. Na skraju ludzkiego osiedla i lasu dziecko skłoniło się nisko w kierunku drzew i zwierząt, dziękując za schronienie. I choć nikt od ludzkiego szczenięcia tego nie wymagał, złożyło ono obietnicę. Aby móc powracać każdej nocy i szukać wśród listowia schronienia, przyrzekło w zamian powrócić także wtedy, kiedy będzie dopełniał się los tego świata. Tak aby drzewa nie czuły się same, kiedy przyjdzie czas aby odejść. Potem po cichutku przekroczyło na powrót próg swojego domu i bezszelestnie skryło się pod pierzyną w jego dziecięcym łóżku, czekając aż domownicy wybudzą się ze snu. Choć dziecko nie wiedziało co przyniesie nowy dzień, było spokojne. Zdawało mu się, że oto znalazło lekarstwo na chorobę, które toczyła dusze reszty domowników. Miłość głęboką i zieloną, nie znającą żadnych warunków. Biegnącą aż po krańce ukrytych pod ziemią korzeni. Potem przysnęło.

***

  • Boże sprawny i wszechmocny, całodzienny i conocny. Boże lisów i kojotów, Boże dołów, Boże wzlotów, wskaż mi drogę bo pobłądzę. Wiesz, że sobą dziś nie rządzę. (*)
Ze snu wybudziła mnie pieśń Brunona. Siedział obok mnie w koronie drzew, kiedyś spływaliśmy z naszą zieloną kompanią rzeką pośród gwiezdnej nocy. Słowa jego pachniały szarą sierścią i ciepłem zwierzęcego oddechu wypełnionego świeżością perzu. Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, po czym zwrócił spojrzenie na nocne niebo.
  • Spałeś niespokojnie - rzekł Osioł po dłuższej chwili - bałem się, że wpadniesz w nurt wody.
  • Dziękuję, że mnie zbudziłeś - odrzekłem, po czym wstałem na nogi, utrzymując równowagę chwytając się gałęzi Brzozy, która utrzymywała nas na powierzchni wody - śniły mi się zaszłe sprawy i inne życia, które niegdyś wiodłem.
Nasza zielona kompania szła już wtedy spod Poznania jakieś dwa tygodnie. Działo się to wszystko na początku marca. Jakiego dnia konkretnie - nie wiem, ponieważ straciłem już wtedy rachubę i przestało mnie to zajmować. W powietrzu czuć już jednak było wczesną wiosnę i w rozmowach między roślinami dało się często słyszeć temat radosnego oczekiwania na pierwsze pąki. Aby pozostać niezauważonymi dla człowieczych oczu, przemierzaliśmy ludzką krainę jedynie w nocy. W dzień dołączaliśmy do innych skupisk leśnych na granicach kniei i pól i tak trwaliśmy bez ruchu, aby nikt nie mógł nas o cokolwiek podejrzewać. Szlak naszej wędrówki zdawał się wtedy kończyć na skraju lasu, niczym ślepy zaułek. Kiedy wschodziło słońce, udawaliśmy się na spoczynek i spaliśmy aż do zachodu, nie niepokojeni specjalnie przez nikogo. Ja z Brunonem przysypywaliśmy się liśćmi i tak spaliśmy niewidoczni w świetle dnia, kiedy do naszych uszu dobiegało nawoływanie ludzi kroczących wśród naszej kompanii, nie zdających sobie sprawy, że to właśnie my jesteśmy odpowiedzialni za wszystkie poczynione im szkody. Zostawialiśmy za sobą w końcu szlak zniszczenia. Korzenie Brzóz i Sosen brodziły w ziemi, niczym ludzkie nogi brodzą w strumyku. Na polach, które przekraczaliśmy, szkody były stosunkowo niewielkie. Zaledwie głęboki rów wśród upraw. I choć trzymaliśmy się z dala od ludzkich skupisk, to jednak świat był w tamtym czasie poprzecinany jeszcze asfaltowym drogami, większymi i mniejszymi. I tak naszą ofiarą padła ogromna autostrada zwaną przez ludzi „wolności”, kiedy przeprawiając się przez nią na wysokości wsi Byliny, zniszczyliśmy wszystkie cztery pasy drogi biegnącej od wschodu na zachód kraju, a może na odwrót. Dla mocnych korzeni asfaltowa nawierzchnia nie stanowiła żadnej przeszkody i pękała niczym lód na jeziorze, bardzo już późną zimą. Nieopodal wsi Białe Piątkowo, obróciliśmy w pył krajową piętnastkę, a w międzyczasie jeszcze wiele innych, mniejszych dróg. Między Czeszowem i Orzechowem dotarliśmy do rzeki Warty, gdzie nakłoniłem kompanię, aby zmylić ewentualną pogoń i przebyć część trasy wraz z prądem wody. Zdawałem sobie dobrze sprawę z tego, że każdym momencie możemy zostać zatrzymani, a nasza ucieczka z ludzkiego osiedla mogła nagle skończyć się fiaskiem i zostać udaremniona. Sosny i Brzozy położyły się więc w nurcie rzecznym niczym kłody spędzane przez flisaków. Ja z Brunonem, a także reszta roślin: Tawuły, Bzy, Hortensje i Trawa zwinięta w rolki, umościliśmy się wygodnie wśród koron drzew i tej nocy dopłynęliśmy niezauważeni do miejscowości Pyzdry, by na dzień dołączyć do pobliskiego lasu. Fortel ten zastosowaliśmy i tej nocy, kiedy Brunon wybudził mnie swoim śpiewem. Tego dnia zniszczyliśmy drogę numer siedemdziesiąt dziewięć na wysokości wsi Ossala, potem zaś niedaleko wsi Różniaty zanurzyliśmy się w wody Wisły. Nasza wędrówka była coraz trudniejsza do ukrycia. W nieomal każdym lesie, w którym przystawaliśmy na dzień, by uzyskać schronienie i odpoczynek, dołączały do nas coraz to inne drzewa. Czterysta kilometrów wstecz, rozpoczęliśmy naszą podróż zaledwie w kilkoro, teraz byliśmy już małym lasem. Były z nami Olchy, Akacje, Dęby, Buki, Jodły, Modrzewie, Cisy i Lipy, Topole oraz Jesiony. W końcu z Brunonem straciliśmy rachubę, trudno było bowiem policzyć wszystkie zastępy w naszym towarzystwie. Stara i piękna Brzoza, która niegdyś rosła w moim ogrodzie, a która teraz służyła wspaniałomyślnie mnie i Osłowi za łódź, płynęła na czele spławu. Za nami ciągnął się na jakiś kilometr zastęp drzew, utrzymujący się w rzecznym nurcie.
  • Czy nie tęsknisz nigdy za Królową Lasu? - spytał Brunon, obserwując z zaciekawieniem zmieniający się nadbrzeżny, nocny krajobraz.
  • Tęskniłem za nią, nie zdając sobie z tego sprawy. Chyba odkąd zostałem powołany do życia. Nie znając nawet jej imienia, ani oblicza - tutaj pogłaskałem Osła czule po uszach, bowiem lubił to bardzo - a teraz, kiedy zatańczyłem z nią jeden raz, czuję się spełniony i ukontentowany. Cóż więcej mógłbym chcieć?
  • Myślałem, że ludzie, tak jak i osły, pragną łączyć się w pary na całe życie?
  • Tak, w takim przekonaniu ludzie są wychowani. Cała nasza kultura, pieśni i opowieści każą nam wierzyć, że jest w połączeniu między kobietą i mężczyzną jakiś cel życia ostateczny i nadaje mu się boską właściwość.
  • A nie jest tak? - spytał Brunon - Osły to zwierzęta stadne i źle im robi przebywanie w samotności. Bez partnerów dziczejemy strasznie i smutek dopada nas nieskończony.
  • Pragnę wierzyć, że każdy może nadać swojemu życiu własny sens, nawet jeśli jest on najbardziej niedorzeczny i niezrozumiały dla jego własnego gatunku. Myślę, że w samotności jest pewna świętość zapomniana i niedoceniona. Poza tym ja mam swoje stado. To ty Osiołku i Drzewa.
  • Faktycznie, nie jest źle! - prychnął radośnie Brunon.
  • Jest bardzo dobrze przyjacielu! - odpowiedziałem mu równie entuzjastycznie.
Mimo zapewnień byłem jednak zmartwiony. Niejednokrotnie starałem się wytłumaczyć roślinom nasze trudne położenie i wynikające z wędrówki zagrożenie ze strony ludzi. Czułem bowiem, że trwa na nas polowanie, którego skala zwiększała się z każdą nową zniszczoną drogą, z każdym zniweczonym przez nas polem. Kiedy dopłynęliśmy Wisłą w okolice Zawichostu, przekonałem drużynę, aby wytężyć siły i jeszcze dalej popłynąć rzeką. Lecz tym razem w górę prądu, zgodnie z umową i na samym początku wytyczonym kierunkiem południowo-wschodnim. Skręciliśmy więc w San, lecz od tej pory Drzewa musiały wykorzystać swoje korzenie niczym wiosła, płynąc w górę rzeki. Przy tej ilości dusz, na jaką składała się nasza kompania, hałas plusku wody był dotkliwy. Było to jednak lepsze niż danie się złapać przy przekraczaniu kolejnej asfaltowej drogi. Starym zwyczajem na dzień wychodziliśmy z rzeki i przystawaliśmy na odpoczynek przy kolejnym lesie. W nocy płynęliśmy jednak dalej, najciszej jak to było możliwe. Na szczęście transport wodny w tamtych czasach w Polsce już niemal nie istniał i pozostawaliśmy niezauważeni. Ludzie woleli pędzić na złamanie karku po szosach swoimi szybkimi samochodami. I zastanawiałem się nieraz, ile osób sobie ten kark faktycznie złamało, nie dopasowując prędkości do ograniczeń i wjeżdżając siłą rozpędu w nasze wyłomy, pojawiające się znienacka pośród nocy? Ilu to ludzi zmarło wskutek naszej wędrówki, zabitych w metalowych wrakach ich aut? Tego nie wiedziałem i wolałem nie widzieć. Wyrzucałem sobie często, że moje serce stawało się nieczułe na ludzki los. Potem dla równowagi zastanawiałem się, czy ktoś policzył kiedykolwiek ilość drzew wyrąbanych człowieczą ręką? Było do zadanie godne samego Boga. Z takimi liczbami tylko on mógł się mierzyć. 

Podróż rzeką zakończyliśmy nieopodal wsi Hureczko. Nie mogliśmy przecież ot tak przemieszczać się wodą dalej i przepłynąć pod mostami Przemyśla, nie wzbudzając sensacji. Wyszliśmy więc na brzeg i dołączyliśmy naszą gromadą do pobliskiego lasu, rosnącego przy samym brzegu. Nakazałem drzewom zająć miejsca wzdłuż jego północnej ściany, tak aby wizualnie nie zwiększać zbytnio jego objętości. Byłoby to z pewnością alarmujące dla ciekawskich ludzkich oczu. Kiedy po nocy spędzonej na rzece wstało słońce, wybraliśmy się z Brunonem do wsi, zaczerpnąć informacji, które mogłyby się okazać niezbędne dla dalszej wędrówki i bezpieczeństwa naszej kompanii. Tego ranka na ulicach malutkiego Hureczka było jeszcze pusto, co mnie ucieszyło, ponieważ nie ma nic bardziej interesującego w tego typu prowincjonalnych miejscowościach, jak obcy człowiek. To zawsze wywoływało swoistą sensację. Zaszliśmy przed jedyny tutaj sklep i poprosiłem Brunona, aby na mnie poczekał na zewnątrz. 
  • Dzień dobry - skłoniłem się ekspedientowi za ladą, mężczyźnie w wieku około sześćdziesięciu lat, ubranego w stary fartuch - a gazety gdzie znajdę? 
  • A tutaj, za pieczywem. Proszę bardzo - wskazał bardzo zainteresowany moją osobą na odpowiednią gablotę - od wyboru do koloru. 
  • A o zniszczeniach dróg - zagaiłem, ponieważ miałem pewność, że wszystkie pisma musiały o tym wspominać - gdzie najwięcej przeczytam? 
  • A to w „Super Expressie” lub „Fakcie” - odpowiedział właściciel sklepu - tam codziennie zamieszczają wszystkie nowinki w tym temacie, ale nie tylko, bo przecież także dziesiątki teorii i opinii odnośnie tego co właściwie się dzieje w Polsce. 
  • No i co piszą? - zapytałem, szukając po kieszeniach monet, które szczęśliwym trafem jeszcze mi tam zalegały. 
  • Całkiem różnie. Na przykład, że kosmici tworzą znaki w ziemi, aby koordynować potem atak na nasz kraj na nich oparty. 
  • O! - odparłem zaskoczony - a czemu mieliby nas napadać? 
  • To pan nic nie wie? - prawie grzmiał sprzedawca - to ogromni przeciwnicy naszej królowej - tutaj mężczyzna zdjął czapkę i się przeżegnał - Najświętszej Panienki! 
  • A inni co mówią? - przeżegnałem się także i zaskarbiłem tym sobie zaufanie mężczyzny. 
  • A no jest tak, że nasz naczelny krajowy jasnowidz Jackowski twierdzi, że to drzewa idą i robią to całe zamieszanie. Ale wie pan - tutaj mężczyzna ściszył głos - ludzie się śmieją trochę z niego, no bo jak to? Drzewa przecież nie chodzą! 
  • No nie chodzą. To święta prawda. 
  • I wie pan co on jeszcze powiedział? 
  • Niech pan mówi. 
  • Że na czele tych drzew idzie człek z osłem. Wyobraża pan sobie? 
  • Jest to kompletnie niedorzeczne - odpowiedziałem ze strapioną miną. 
  • Ale wojsko bada wszystkie poszlaki, więc nie ma siły. W końcu się ta historia wyjaśni. Pewnie by już wytropili tych szkodników, ale ślady się wciąż urywają. A to przed lasem, a to przy rzece. Skaranie boskie! Tutaj na wsi ludzie mówią, że to Ruscy robią okopy i wojna będzie. 
W tym momencie do sklepu wszedł drugi mężczyzna, na oko koło czterdziestki. Po ubraniu poznać można było, że był rolnikiem. 
  • Ty, Heniek - zwrócił się do sprzedawcy - a co to za osiołek się miota przed twoim sklepem? 
I Heniek nagle zbladł, jakby w jego umyśle wszystkie elementy układanki połączyły się nagle w całość, tworzącą przerażający obraz.
  • O Boże - rzekł z trwogą, cofając się w głąb sklepu - o tobie mówił Jackowski! 
  • O mnie mówił - rzekłem pewny siebie - a teraz słuchajcie obaj... 
I gdybym miał powiedzieć jak dokonałem tego, czego dokonałem w wiejskim sklepie w miejscowości Hureczko, to bym nie potrafił. Jednak stało się tak, że jakaś siła wstąpiła we mnie nagle, a skóra moja zrobiła się całkiem zielona w jednej chwili. Z włosów wyrosło zaś listowie. Mrok zapanował w budynku, bowiem strzeliły na raz wszystkie żarówki. Półki i wszelkie meble drewniane poczęły się trząść i obracać po kolei w drzazgi, tak że spadały z nich na ziemię z łoskotem wszelkie słoiki i inne artykuły spożywcze i tłukły niemiłosiernie. Wkrótce podłoga była pokryta zbitym szkłem oraz groszkiem i marchewką w zalewie, a wszędzie walały się puszki z fasolą. Duchy drzew zatańczyły chwilę po uwalanej podłodze, kiedy je uwalniałem z mebli, potem skłoniły mi się i uleciały przez sufit. Mężczyźni w popłochu rzucili się do starych dębowych drzwi wejściowych, jedynej rzeczy z drewna w sklepie, której pozwoliłem się ostać, ale te ani drgnęły pod ich naporem. Były bowiem na moich usługach i żadna ludzka dłoń nie byłaby ich wstanie zmusić do przesunięcia choćby na milimetr. Jak te czary działały dokładnie - tego nie wiedziałem, bardziej je czułem, niż rozumiałem. Nie wiedziałem także skąd przyszła mi ta wiedza, ale patrząc na obu mężczyzn, sczytywałem z nich całą historię ich życia. Zaszłą i przyszłą.
  • Jestem tym, który idzie z Osłem na czele pochodu Drzew i niszczy wasze asfaltowe drogi. Słuchajcie co wam powiem. Heniu - tu zwróciłem się do właściciela sklepu - syn twój leży chory na COVID pod respiratorem w Szpitalu Wojewódzkim Ojca Pio w Przemyślu. Jak to mówię, płuca jego już ledwie pracują. Ale nie martw się, wyzdrowieje. A ty Mareczku - spojrzałem na rolnika - ty sam zachorujesz. Nie miną cztery dni, a pogrążysz się w malignie. Ale nie biadaj, bowiem ty także ujdziesz żywy. Pomogą wam respiratory, a te pompują tlen. Tlen zaś nie bierze się z powietrza, tylko, choć niewielu o tym na co dzień pamięta, bierze się z liści mojej zielonej kompanii. Tej przewodzę. I mogę ją wstrzymać przed produkcją niezbędnego wam tlenu. Tlenu, którego nawet nie dostrzegacie i bierzecie za rzecz pewną. Mogę uczynić tak, aby cały ludzki gatunek się podusił, ale nie muszę. Nie muszę, bowiem wyjdę stąd bezpieczny, a słowa o mnie nie piśniecie nikomu, prawda? 
Oni jednak nie byli wstanie wydusić z siebie słowa nawet do mnie, zapłakani i zasmarkani pierzchli przede mną, kiedy podchodziłem do wyjścia. Wyszedłem na zewnątrz, a drzwi obróciły się w pył i uciekł z nich dębowy duch, Brunon zaś spojrzał na mnie oszołomiony.
  • Jesteś cały zielony! 
  • Na to wygląda - odpowiedziałem Osłowi - choć do końca nie wiem jak do tego doszło.
Nagle uszu Brunona doszło płakanie i lament mężczyzn dobiegający ze sklepu.
  • Czy uczyniłeś tym ludziom krzywdę? - spytał mnie wyraźnie zmartwiony. 
  • Nie przyjacielu, powiedziałem im tylko słowa prawdy. 
  • Zmieniłeś się - przyznał Brunon - stałeś się hardy i groźny. Ktoś inny o podobnej aparycji chodził do tej pory po kniejach. I podobno wielu ludzi, którzy zapędzili się zbyt głęboko w las, nie uszło po spotkaniu z nią z życiem.
  • Nie zmieniłem się Osiołku - starałem się do niego uśmiechnąć - Nie martw się za nadto, coś mi się po prostu przypomniało. Coś odnośnie mojej własnej natury. 
Powróciliśmy z Brunonem do naszej kompanii, która czekała na nas przy północnej ścianie lasu. Zmiany, które wystąpiły w moim wyglądzie, w przeciwieństwie do reakcji Brunona, wydały się reszcie całkiem naturalne. Drzewa uznały, że przepoczwarzyłem się z człowieka w Zielonego Pana, niczym gąsienica przemienia się w motyla i szybko przeszły nad tym do porządku, jakby nigdy nic się nie stało. Wytłumaczyłem więc wszystkim nasze położenie i starałem się jak najlepiej opisać, jakie zagrożenie niesie za sobą konfrontacja z wojskiem, które śledziło nasze poczynania. Opowiedziałem im o ludzkich maszynach zniszczenia: o czołgach, rakietach i ogniu artyleryjskim. Wspomnienie ognia zaś, napełniło rośliny trwogą. Wielu w naszej drużynie pamiętało jeszcze czasy Drugiej Wielkiej Wojny. 
  • Pomódlmy się o deszcz - rzekły Sosny - on będzie zalewał nasze ślady na polach! 
  • Modlitwa o deszcz nie działa od dawna - odrzekły Brzozy - czary ludzi są silniejsze. 
  • Jakie ludzkie czary macie na myśli? - spytałem. 
  • Ludzkie dymy i zanieczyszczenia zabrały nam deszcz, dały suszę i podniosły temperaturę. Od dawna umieramy. Prosimy niebo o ulewę, ale ono przestało nam odpowiadać. 
Uznałem jednak, że ten świat nie słyszał nigdy wspólnej modlitwy roślin, zwierzęcia i człowieka. Myślałem do wieczora nad odpowiednimi słowami, a kiedy słońce miało się już ku zachodowi, wystąpiłem przed Drzewa i Osła i zaintonowałem pieśń, którą podjęły ze mną wszystkie głosy:  

Czekam na pierwszą, gorącą, pachnącą
Jak wiśnie i jabłka, wiosenną ulewę
Wstanę, jak stoję, wysłucham do końca
Deszczowe spadanie, co zwodzi i mami
Wysłucham, uniosę gałęzie do słońca
Z wdzięczności umaję się cały kwiatami

Słowiki jak słowa niech lecą ku górze
Wyprosić u Boga, błagamy o burzę
Kropelki zielone na dłonie
Kropelki na skronie (**)

I choć zdawałoby się, że było zbyt wcześnie na Słowiki, by przebywały w tym kraju nad Wisłą, to jednak zmieniający się klimat zachęcił je w tym roku do szybszej migracji. Były te śpiewaki niedoścignione pośród nas. I wraz z naszą modlitwą zerwały się z gałęzi i poczęły krążyć nad nami, aż wytworzył się potężny prąd powietrzny. Choć słońce nie zaszło tego dnia jeszcze całkowicie, to całe światło świata zostało nad nami przesłonięte potężnymi czarnymi chmurami, jakich nikt nigdy nie widział wcześniej. Całe to widowisko na firmamencie rozświetlane było jedynie potężnymi błyskawicami, którym towarzyszył łoskot tak dotkliwy, że musiało wybijać okna i w Hureczku, ale przecież także w pobliskich Boletraszycach i Buszowiczkach. Wkrótce spadł deszcz. Deszcz tak dotkliwy, że najstarsi mieszkańcy podkarpackiego nie przypominali sobie nic podobnego. Deszcz siekł z góry, siekł z boku, targany wiatrem i siekł od ziemi, kiedy potężne krople odbijały się od wysuszonego podłoża. Spojrzałem na Brunona. Jego sierść była na szczęścia dobrze przygotowana na nawet najgorsze warunki. On zaś spojrzał na mnie.

  • Twoja zielona skóra zasysa wodę - krzyczał przez ścianę wody - robisz się coraz większy!
Osioł miał rację. Czułem się większy i zdrowszy niż kiedykolwiek.

  • Naprzód! - krzyknąłem i poszedłem na czele pochodu.
Jakaś siła niepowstrzymana wkroczyła w nas wszystkich i nic nie było wstanie nas zatrzymać. Ani droga krajowa numer dwadzieścia osiem, ani osiemset osiemdziesiątą piąta. Deszcz walił niepowstrzymanie na całą ludzką krainę z taką siłą, że nawet jeśli ktoś by nas dostrzegł i tak nie by mógł nic z tym zrobić. Cały świat naokoło spływał na północ, aż do morza. Samochody, śmieci wszelakie, a nawet mniejsze budynki, nic nie mogło wygrać z siłą wody. Nasza kompania natomiast mocno trzymała się korzeniami w ziemi i mimo przeciwności, wciąż posuwała się naprzód. Czułem, że miałem już jakieś trzy metry wzrostu, tak urosłem od kropli spływających po mojej zielonej skórze, kiedy zauważyłem, że Brunon nie może utrzymać się w prądzie wody. Chwyciłem go więc ostrożnie i przerzuciłem sobie przez ramię.

  • Wszystko w porządku?
  • O tak! - krzyknął do mnie w odpowiedzi - Osioł jedzie na człeku. Warto było tu dojść, aby tego doczekać!
Bardzo cieszyłem się na jego entuzjastyczną reakcję. Wiedziałem, że coraz bardziej się martwi o to, co się ze mną działo, odkąd wkroczyłem do wiejskiego sklepu. I ja również  się trochę martwiłem. Wiedziałem jednak, że sprawy zaszły zbyt daleko, bym mógł się jeszcze jakkolwiek wycofać z raz podjętej ścieżki.

Szliśmy tak w ulewie kilka dobrych godzin, aż dotarliśmy w okolice Dubnikowych Skałek, nieopodal Nowych Sadów. Deszcz powoli ustawał, a i tak kompania była zbyt wykończona, aby iść dalej. Postanowiliśmy zostać w tym miejscu i odpocząć, położyłem więc Osiołka ostrożnie na ziemię. Przypuszczałem, że po tym kataklizmie, który właśnie nastąpił z nieba, nikt nie będzie się za nami fatygował. Ani wojsko, ani nawet Święty Walenty. Ślad jaki zostawiliśmy za sobą od Sanu, był prawie niewidoczny, wypełniało go bowiem błoto. A nawet gdyby ktoś uważny go dostrzegł, to i tak zdawał się zaledwie jedną z wielu rzek, które powstały wskutek ulewy. Drogi asfaltowe podmywane przez spływające wody popękały i bez naszej pomocy. Nie tylko w Polsce, ale i na Ukrainie i Słowacji. Byliśmy bezpieczni. A do świtu pozostały jeszcze dwie godziny. Zanim się więc udaliśmy na spoczynek, postanowiłem zrobić obchód naszej świty, aby mieć pewność, że nikt nie został w tyle. Po kolei meldowały się wszystkie nasze zastępy: Dęby, Świerki, Buki, Jodły, Modrzewie, Cisy, Lipy, Wierzby, Olchy, Klony, Graby, Kasztanowce, Topole, Jesiony, Platany, Jarzębiny,  Jawory i Leszczyny. Zdawało mi się, że jest nas więcej niż przed ujściem z Hureczka. Na koniec doszedłem do najwierniejszej części mojej kompanii, składającej się z Sosen i Brzóz, a także Tawuł, Hortensji, Bzu i Traw.
  • Niechaj przemówią Trawy - rzekłem donośnie, nie uzyskując wcześniej od nich odpowiedzi.
Trawy jednak nie odpowiedziały na moje zawołanie. Brzozy, które do tej pory niosły je w swoich koronach, ostrożnie ułożyły je przede mną w rolkach. Złożyłem na nich swoje wielkie zielone dłonie i czułem, że toczy je już tylko śmierć. Zbyt duże ilości wody, zarówno podczas pokonywania rzek, jak i podczas ostatniej ulewy, musiały im poważnie zaszkodzić. Myślami wróciłem do czasu, kiedy jeszcze jako ludzkie szczenię biegałem po nich swymi małymi stópkami i załkałem. A ze mną łkał cały las. Poruszenie było tak duże, że zdawało mi się, że drży cała ziemia pod nami. Rozejrzałem się jednak naokoło i doszedłem do wniosku, że wszystkie Drzewa stoją w miejscu, z korzeniami zanurzonymi w glebie. To nie my poruszyliśmy grunt, tylko sama Dubnikowa Skałka, która okazała się ogromną kamienną głową. Zamrugała do mnie wielkimi głazami, które zastępowały jej oczy. Mały ustęp skalny okazał się natomiast ustami, które wkrótce otworzyły się, aby przemówić.
  • Czy to już nadszedł czas? - spytała patrząc na mnie Dubnikowa Głowa, zwana przez ludzi Skałką.
  • Czas na co? - odpowiedziałem, przecierając łzy.
  • Czas abyś wypełnił swoją obietnicę. Rzekłeś, że gdy przyjdzie czas, to pojawisz się jak zawsze nocą i umrzesz wraz z Drzewami. Żeby ani one, ani ty, nie musiały być wtedy same.
  • Przed tymi drzewami jeszcze długi żywot. Jedynie z naszej ukochanej Trawy uszło życie. Dla niej czas nadszedł tej właśnie nocy.
Głowa Skalna spojrzała na rolki martwej trawy i na łkający wokół Zielony Lud.
  • W takim razie ja, Skalny Olbrzym, idę spać dalej. Nie łkajcie jednak nad Trawą długo. I ona będzie miała swój udział w dalszej waszej historii, choć pośmiertnie. Wsadźcie mi proszę jej rolki w usta, a kiedy już to uczynicie i świat zajdzie mgłą nieprzeniknioną, śpieszcie się. Niewiele zostało wam już drogi, a pościg bliski, bo czas jest ten wśród ludzi niespokojny.
Drzewa posłusznie ułożyły rolki Trawy w ustach głowy Skalnego Olbrzyma. Zgadywałem, że tylko ta część jego ciała wystaje ponad ziemię, reszta musiała pozostawać ukryta od wieków poniżej gruntów. Kiedy dzieło się dokonało, jedna zbłąkana błyskawica uderzyła w Trawę, zapalając ją, choć była mokra. Olbrzym zaś zaciągnął się mocno, niby wielkimi cygarami, a kiedy wypuścił z ust powietrze, wydobył się z jego skalnych płuc dym ogromny i nieprzenikniony, który pokrył całą otaczającą nas krainę. Potem Dubnikowa Głowa na powrót usnęła. I choć nie widać było nic dalej jak na wyciągnięcie ręki, poszliśmy niezwłocznie, zgodnie z udzielonymi wskazówkami.

Dalej posuwaliśmy niemal po omacku. Zdawaliśmy sobie sprawę, że musieliśmy przechodzić niezwykle blisko obok zabudowań ludzkich, ponieważ słyszeliśmy głosy ich mieszkańców. Nikt jednak nas nie zatrzymywał, byliśmy całkowicie niewidoczni. Ostatecznie, pomiędzy wsią Sopotnik, a Paprotnem, na polu wśród lasów, zdecydowaliśmy się zatrzymać.
  • Tu ziemia jest żyzna i nie tak bardzo skażona nawozami - rzekły Sosny.
  • Tutaj pragniemy osiąść - odpowiedziały im Brzozy - na przedsionku prastarych gór.
I tak też się stało. W owym wybranym przez Drzewa miejscu, nastąpił koniec naszej tułaczki. I ponieważ było nas sporo, zajęliśmy większą część tutejszych pól.
  • Cieszę się bardzo i tego nie ukrywam - powiedział do mnie Bruno z wyraźną ulgą - dużo się wydarzyło podczas naszej eskapady, a może nawet zbyt dużo, jak na starego, garbatego osła. Jestem rad, że nie musimy iść dalej!
Uklękłem obok mojego Osiołka i przytuliłem go czule. Zdawało mi się, że jest teraz wielkości psa, ponieważ ja sam w ostatnim czasie pokaźnie urosłem. Starałem się więc obchodzić z nim delikatnie, aby nie wyrządzić mu krzywdy.


***


Kiedy słońce było już w zenicie, poczęły opadać mgły. Przed naszą drużyną wyłonił się piękny widok na północne stoki gór.  Jednak nie tylko to się nam ukazało. Kiedy opadł dym z Trawy wypalonej przez Olbrzyma, dojrzeliśmy także domostwa wsi: na południu Sopotnik a na północy Paprotno. Z budynków poczęli wychodzić mieszkańcy i obserwując nowo powstały las na polach, które przez pokolenia uprawiali, poczęli z niedowierzaniem się drapać w głowę. W końcu zanim opadły na cały świat obłoki dymu, żadnych drzew tu nie wcześniej było. Kilku co odważniejszych rolników z obu miejscowości utworzyło dwudziestoosobową grupkę, uzbrojoną w widły, siekiery i dubeltówki. Obchodzili nasz las dookoła, co jakiś czas nawołując. „Siło nieczysta, wyjdź naprzód!”, albo „I na człowieka z osłem mamy lekarstwo - to śrut!” lub też nawet „Żaden las nie ujdzie z życiem przed ogniem! Dajcie ino trochę benzyny chłopi!”. Muszę przyznać, że nie bardzo podobały mi się takie groźby. Spojrzałem na Brunona.

  • Widać, że nawet tutaj dotarła już wieść o naszej parze. Wyjdźmy im na przeciw, skoro nas oczekują.

Wystąpiliśmy z Osłem z lasu przed grupkę ludzi. O ile Brunon nie wzbudzał kontrowersji swoim wyglądem, o tyle moja cztero-metrowa już wtedy osoba, na dodatek pokryta zieloną skórą i z listowiem zamiast włosów, wzbudziła w nich paraliżujący strach. 

  • Odnosząc się do waszych gróźb, ja i moja zielona kompania, a więc te oto Drzewa i Rośliny za moimi plecami, a także mój wierny przyjaciel, ten oto Osioł, przekazujemy wam co następuje - tutaj poczyniłem przerwę, aby zrobić jeszcze większe wrażenie na chłopach uzbrojonych w siekiery i kanistry z benzyną - w tak zwanej Unii Europejskiej, do której i ten kraj należy, siedemdziesiąt procent upraw rolnych przewidzianych jest na utrzymanie trzody chlewnej. Temu się sprzeciwiamy, ja i Zielony Lud. Nie godzi się zwierząt trzymać w niewoli, a potem bestialsko członkować na mięso, które spożywacie bez umiaru. Uważamy, że wasze pola spływają krwią, dlatego uwalniamy te ziemie spod waszego panowania.

Z grupy chłopów wystąpił najstarszy.

  • Zielony Panie - zwrócił się do mnie zdejmując czapkę i poprawiając zmierzwione włosy - ale z czego będziemy żyć? Uprawiamy tę ziemię od pokoleń, ona nas utrzymuje. Cóż poczniemy?
  • Zostawiamy wam trzydzieści procent pól. Tyle wam starczy na wasze własne wyżywienie, a nawet jeszcze będziecie mieli nadto i coś uda wam się sprzedać.
  • Panie, a jakby choć tak połowę - spojrzał na mnie błagalnie - no przecież jakoś się dogadamy. O las twój przecież też zadbamy: o drzewostan i zwierzęta w nim mieszkające...
  • To nie są negocjacje - odrzekłem groźnie - wiem jak ludzka ręka dba o las i jego mieszkańców: organizując wycinki i polowania. Ten las ma się dobrze, którego żaden człowiek nie tyka.

I czułem ponownie, że jakaś siła ogromna i nowa wzbiera we mnie. Wszystko w promieniu dziesięciu kroków pokrył cień złowieszczy, a głos mój zaś stał się donośny i potężny. Ja sam nie byłem wstanie rozpoznać jego tembru, jakby pochodził spoza mnie, z samego serca lasu.

  • Powiem wam ostatnią rzecz, a potem rozejdziecie się do swoich spraw. Nawet wasz lud posiada mądrość zapisaną w starych papirusach. Zajrzyjcie więc w pradawne zwoje z Qumran. Nachylcie się nad namalowanym tam Drzewem Stworzenia i przypatrzcie się dziesięciu Świętym Sefirotom. Odnajdźcie dwadzieścia dwie ścieżki je łączące. Kiedyś każdy z was wybrał jedną z nich. Nie wiem gdzie jesteście w tej chwili na tej planszy do gry, ale na górze mapy Horyzont Nieskończoności, gdzie jak śpiewała Anita Lipnicka na debiutanckim albumie „Wszystko się może zdarzyć". Macie czas do niego dojść nim nastanie Dzień Sądu. Potem zatrzasną się drzwi i jak to mówią: Lipa. Lub też Brzoza. Taka jaka rośnie za moimi plecami, a która pokonała wraz ze mną kawał drogi. Nadaję jej teraz nowe imię: Manchineel, inaczej Drzewo Śmierci.

W tym momencie moje wierne Brzozy przeszły metamorfozę. Tam gdzie ich kora była biała, tam stała się czarna, tam gdzie była czarna, stała się biała. Puściły też soki ciemnozielone, które rozlały się wpierw po nich, a potem na otaczającą je glebę. Na gałęziach wyrosły owoce o ciemnej skórze, wydające zapach słodki i zachęcający.

  • Manchineel puścił oto trujący sok z kory, a jeden kęs jego owoców jest dla człowieka tym ostatnim. Być może dlatego wytworzyło się właśnie wokół mego lasu potężne zaklęcie ochronne, z magii starej i zielonej. Tak aby w swym powolnym toku myślenia charakterystycznym drzewom, Manchineel zapomniał o swych morderczych upodobaniach, zastanawiając się raczej, czy to on w swej wściekłości zamknął cały świat wokół, aby ten nie mógł się uwolnić, czy też raczej ludzie otoczyli go zaklęciem, tak aby się przed nim chronić. Kiedy znajdzie odpowiedź na te pytania, życzę wam żeby was nie było w pobliżu. Bo wszelkie stworzenie ma prawo do Świętego Gniewu. Do Psalmów Złorzeczących. Tak aby się oczyścić i zemścić. A komu może złorzeczyć Drzewo Śmierci jeśli nie wam, ludziom?
Drzewa Śmierci, Manchineel (Hippomane mancinella)

Chłopi pobiegli w strachu do swych domostw, zostawiając za sobą kanistry, siekiery i strzelby. Uciekł także Brunon. Biegł polem przed siebie, zlękniony i smutny. Dogoniłem go prędko na swych potężnych nogach i zastąpiłem drogę.
  • Gdzie uciekasz przyjacielu?
  • Przepuść mnie, jeśli jestem naprawdę twoim przyjacielem - odpowiedział przez łzy.
  • Dlaczego opuszczasz naszą kompanię w popłochu?
  • Zmieniłeś się i nie mam na myśli tu jedynie twojego wzrostu - rzekł Brunon - Czy mnie także poczęstujesz śmiercionośnymi owocami, kiedy zrobię coś nie po twej myśli?
  • Nie pamiętasz jak ludzie zabrali ci łąkę? Nie pamiętasz już jak musiałeś się potem tułać, aż okulałeś i wyrósł ci ze zmartwienia garb na plecach?
  • Pamiętam to wszystko - odpowiedział butnie - ale czy ty pamiętasz jeszcze swoje imię? Czy nie byłeś Jackiem, kiedy się poznaliśmy na parkingu przed willą ambasadora? Czy teraz jesteś już tylko Zielonym Panem, kimś kto zapomniał o swoich korzeniach i nie ma żadnej litości dla ludu, z którego pochodzi? Czy tak właśnie wygląda ścieżka mędrca wywodzącego się z twojego rodzaju? Czy mędrzec odnosi się do gróźb i przemocy? - Osioł krzyczał na mnie, aż zabrakło mu tchu, w końcu usiadł zmęczony i cicho dodał - nigdy nie pragnąłem nikogo krzywdzić. Nawet tych, którzy krzywdzili mnie. Tak wybrałem.

Przysiadłem się koło Brunona i otoczyłem go ramieniem,

  • Kochany Osiołku, wysłuchaj mnie ostatni raz - rzekłem najbardziej przymilnym tonem - Pewnie masz rację, choć mi może się zdawać, że nie miałem innego wyboru, zachowując się tak, a nie inaczej. Ludzie uciekli w popłochu i więcej tu nie wrócą. Więcej nie będą nas niepokoić. Nasza zła sława będzie trwała, a umacniały ją będą ludzkie legendy i mity. Żaden z nich się tu już nigdy nie zabłąka, choćby i za dwieście lat. Nie będę musiał już być groźny, ani przerażający. Las nasz chroni pradawna magia. To koniec naszej wędrówki i wszelkich potyczek. Daję ci moje słowo. Czy je przyjmujesz?

Wyciągnąłem przed siebie dłoń, a po chwili zastanowienia Brunon złożył na niej swe kopytko. Tym samym zawarliśmy nowy pakt o braku przemocy. Wróciliśmy do kniei i było tak, jak obiecałem. Nikt z ludzi nie przekroczył więcej granicy naszego lasu. Nasza zła sława dotarła w najdalsze ludzkie miasta.


***


Wraz z całą kompanią żyliśmy spokojnie kilka następnych dekad. Mijały nam zimy, wiosny, lata i jesienie. W ustalonym rytmie mijał nam czas, który spędziliśmy opowiadając sobie historie ze świata drzew i zwierząt, bowiem wiele z nich znalazło w naszym lesie schronienie. Żubry, sarny, daniele, dziki, wiewiórki, zające i króliki, a nawet konie i krowy, które uciekły w swoim czasie z pobliskich gospodarstw. Żaden z gospodarzy nie miał odwagi się po nie upomnieć. Było też ptactwo niepoliczone i gospodarne owady. Zdawało się, że tłok tu panuje i harmider okropny, jednak zarówno ja, jak i Bruno, lubiliśmy niezmiernie całe to towarzystwo. A co do Brunona to zdawało mi się, że zapomniał moje stare winy i był radosny jak nigdy dotąd. Wszystko szło dobrze, aż pewnej wiosennej nocy, może koło roku dwutysięcznego pięćdziesiątego lub sześćdziesiątego, rozbłysły na horyzoncie potężne bomby. Najpierw na wschodzie widzieliśmy grzyb atomowy przerażających wielkości, a potem w odpowiedzi pojawił się drugi, daleko na zachodzie. Łoskot był przy tym potworny, a siła podmuchu zmiotła drzewa wokół, wszystkie poza naszym lasem. Byliśmy bezpieczni, ponieważ chroniły nas stare zaklęcia. Brunon przybiegł i mocno się we mnie wtulił.

  • Jacku, co się dzieje? Boję się okrutnie.
  • To ludzie toczą ze sobą Ostatnią Wielką Wojnę. Wojnę o wpływy i przekonania. Obawiam się, że przy okazji zmietli z powierzchni ziemi większość istnienia, używając najgorszych swych  broni - wyjaśniłem, głaszcząc go czule po sierści.

Następną dekadę spędziliśmy w mroku lub półmroku. Na terenach wokół naszego lasu zalegała mgła z ciężkiego radioaktywnego pyłu, która w ciągu dnia przepuszczała niewielkie ilości słońca. Nie było już drzew, które mogłyby przekształcić zanieczyszczenia w czyste powietrze, nie ostały się także żadne zwierzęta, które byłyby wstanie przemierzać zniszczoną planetę. Żadne prócz ludzi. Tych musiało trochę przetrwać, bowiem czasami dochodziły nas ich odległe wrzaski.

  • Jacku, co to za krzyki? - spytał Brunon.
  • To ludzie toczą ze sobą Ostatnią Małą Wojnę. Wojnę o wodę. Nie mają już swoich rakiet i bomb, dlatego tłuką się kijami i kamieniami. Powoli zabija ich także głód i pragnienie.

Po kolejnej dekadzie mgły poczęły ostatecznie opadać. To co ukazało się naszym oczom przyprawiło nas o ból serca. Otaczała nas aż po horyzont niekończąca się pustynia. Byliśmy niczym oaza, ostatni ostęp roślin i zwierząt. Zdawało mi się, że poza nami nie było na ziemi wtedy już żadnych żywych organizmów. Pewnej nocy okazało się jednak, że nie miałem racji. Spaliśmy wtedy z Brunonem wśród korzeni, kiedy dobiegły nas krzyki.

  • Jacku, czy to znowu ludzie się mordują?

Przysłuchiwałem się przez chwilę dochodzącym nas dźwiękom i rozmowom, a więc temu wszystkiemu co musiało się dziać nieopodal naszego lasu, po czym mu wyjaśniłem.

  • To dwoje ostatnich ludzi. Kobieta i mężczyzna. Spotkali się po latach samotności i przemierzania pustyni. Tulą czule wychudzone ciała i głaszczą swoje wypadające włosy, bowiem są bardzo wzruszeni. Każde z nich myślało, że jest ostatnim człowiekiem na tej planecie. A jednak na siebie trafili. Nie chcą się zabijać już ani o wodę, ani o jedzenie. A nawet gdyby chcieli, to żadne z nich nie ma przy sobie ani kropli płynu, ani ostatniej puszki konserw, które mogłyby się ostać ze starych czasów.

Kiedy wstało słońce, Brunon podszedł na skraj lasu. Chciał zobaczyć ostatnią ludzką parę. Leżeli wtuleni w siebie wśród pustynnych piasków, zaledwie kilka metrów od skraju naszej kniei. 

  • Jacku, szybko! - Osioł zawołał - Patrz oni umierają!

Przyszedłem na zawołanie Brunona i przekonałem się, że miał rację. Nie dawałem tym ludziom wielu szans na przetrwanie. Ich boki zapadały się, skóra była popękana i wysuszona od słońca. Oddech zdawał się ciężki. Ostatkiem sił gładzili wzajemnie swoje zniszczone ciała.

  • Proszę, ratujmy ich! - Osioł spojrzał na mnie podekscytowany - Mamy tu zdrową wodę, mamy i drzewa, których owocami mogliby się posilić!
  • Czy cała nasza historia nic cię nie nauczyła przyjacielu? Czy nie wszedł Adam z Ewą do Raju i nie sprawili, że całe stworzenie nie stało się im podległe? Czy ich potomkowie nie zniszczyli wszystkich lasów, czy nie pozabijali wszystkich zwierząt, czy nie zniszczyli całego swego królestwa?
  • Może i tak było, ale tylko spójrz na nich, proszę! - Brunon nie zamierzał tak szybko rezygnować z przekonywanie mnie do swoich racji - Ta para z pewnością będzie pamiętać błędy swych przodków. Będą wiedzieli, że wszystko może się źle skończyć, będą uczyć swoje potomstwo jak żyć w zgodzie z Naturą.

Uklękłem przy Brunonie, ująłem jego głowę i spokojnie zacząłem tłumaczyć.

  • Masz bardzo dobre serce, Osiołku. Wiedz, że jestem Jackiem, twym dawnym przyjacielem, ale jestem także Zielonym Panem i mam wgląd w wiele rzeczy, które były dla mnie niedostępne, kiedy byłem jeszcze tylko człowiekiem. Ta historia, która dzieje się na naszych oczach, powtarza się już nie pierwszy raz. Powtarza się wciąż i wciąż na przestrzeni kolejnych mileniów i kolejnych ludzkich cywilizacji, które ostatecznie zawsze padają. A przy okazji umiera prawie cała natura. Ci ludzie, którym udaje się przeżyć, zakładają zawsze nową kolebkę ludzkości. Żyją w zgodzie ze światem przez kilka pokoleń. Potem z czasem ludzkie dzieci coraz bardziej zapominają o tym kim byli ich rodzice i skąd się wywodzą i znowu doprowadzają do wojen i katastrof. Ale Ośle, nie tym razem. Na tym ta historia się kończy.

Bruno wyrwał swą głowę z moich dłoni i cofnął się na kilka kroków. 

  • A więc nie zamierzasz im pomóc?

Wstałem i pokręciłem przecząco głową. Osiołek spojrzał na mnie przez łzy i z wyrzutem, po czym wybiegł z lasu, wprost przed siebie w pustynię. Wyrwałem się natychmiast za nim i chciałem go jak niegdyś zatrzymać, ale kiedy wystąpiłem stopami na okalający knieję piasek, uszła ze mnie cała siła mego zielonego ciała. Skóra zaczęła mi pękać, a listowie spadać z włosów. Zwyczajnie usychałem, jak drzewo pozbawione korzeni. Wróciłem szybko dla lasu, aby się ratować. Krzyczałem za moim przyjacielem i płakałem przez wiele dni i nocy, ale on nigdy nie powrócił. Smutek ogarnął mnie wielki. Tak wielki jak wielka była moja miłość do Osła. Wiedziałem, że poczuł się przeze mnie zraniony i miał mnie za tyrana. Wiedziałem, że tak jak ostatni ludzie zmarli przez wejściem do naszej zielonej oazy, tak samo i Brunon musiał dokonać swego żywota na nieprzyjaznej życiu pustyni. Ostatni Osioł na tej planecie. Długo roniłem za nim łzy, aż w końcu zasnąłem zmęczony na środku lasu. A sen mój był głęboki jak ocean.


***


Wybudziłem się w ciemnościach. Tkwiłem zakopany głęboko w ziemi. Spać musiałem długo, bowiem z opadających z drzew liści wytworzyła się nade mną warstwa czarnoziemu głęboka przynajmniej na czterdzieści metrów. Kopałem swoimi mocnymi zielonymi rękoma tunel ku powierzchni, niczym ogromna dżdżownica, aż w końcu wydobyłem się na powietrzę i powstałem. Otaczała mnie gęsta puszcza, obfita w gatunki ogromnych drzew, których nie potrafiłem zidentyfikować. Ich pnie, grube na kilka sążni, ciągnęły się daleko ku niebu. Zaciągnąłem mocno w płuca powietrze, a to smakowało wybornie: świeżością lasu starego na milion lat. Przez gałęzie docierało do mnie światło słoneczne, lecz sama gwiazda nie przypominała tej, którą zapamiętałem. Była kilkukrotnie większa niż kiedy widziałem ją podczas ostatnich ludzkich wojen i zakrywała dużą część nieba. Zrozumiałem, że podczas kiedy ja spałem, nasze słońca stało się stare i poczciwe. Powoli przekształcało się w czerwonego olbrzyma.


Po chwili wyraźnie czułem jej obecność. Nie musiałem jej widzieć, żeby wiedzieć, że to właśnie ona. Położyła dłoń na moim ramieniu, a kiedy się obróciłem, dojrzałem ją. W przeciwieństwie do reszty świata, nie zmieniła się. Była wciąż tak samo piękna i smukła. O skórze zielonej barwy, z mchem porastającym ją w intymnych miejscach. Z listowiem pośród włosów. Utuliłem ją bez słowa. Ona zaś utuliła mnie. I trwaliśmy tak w miłosnym uścisku bez słów, a ogromne słońce pojawiało się nad horyzontem, to za nim ginęło. W tym nowym dla mnie świecie nikomu nigdzie się już nie śpieszyło. Zanim Królowa Lasu przemówiła, minęło kilka tygodni.

  • Chodźmy Zielony Panie - szepnęła mi w końcu do ucha - Twoje Królestwo czeka.

Ujęła moją dłoń w swoją i ruszyła w knieję. Nawet w moim zaczarowanym lesie, stworzonym wraz moimi drogimi przyjaciółmi z ogrodu: Sosnami, Brzozami i kochanym Brunonem, nie widziałem takiego bogactwa i różnorodności roślin i drzew jak tutaj. 

  • Kiedy skończyła się era człowieka, zapadłeś w sen. Na zewnątrz twojego lasu, a był to ostatni las na ziemi, powoli ustępowało zanieczyszczenie. Z każdym kolejnym rokiem zmniejszało się szkodliwe promieniowanie. Pustynia, która was okalała, przestała w końcu tworzyć dla roślin śmiertelne zagrożenie. Cierpliwie, metr po metrze, twoi przyjaciele, ci którzy wystąpili z twego ogrodu, a także ci, którzy w waszej niebezpiecznej wędrówce przystępowali do waszej kompanii, zaczęli ją opanowywać. Przez wieki, areał po areale, aż w końcu nie było na ziemi miejsca, gdzie nie rosłyby drzewa - tłumaczyła Królowa.
  • A ty Królowo? - spytałem - jak ty przetrwałaś?
  • Tak jak i ty Zielony Panie, tak i ja pochodzę z ludzi. Przyszłam na świat z kobiety, były to jednak czasy bardzo odległe od twoich. Na ziemi panował wtedy matriarchat i nikt nie myślał nawet, że kiedyś mężczyźni się zbuntują i będą starali się dojść do władzy. Że stworzą mity o wielkim i straszliwym Bogu, przed którym mieliby chronić kobiety. A jednak przewrót ten się dokonał, a kobiety dały się zwieść. Opowiadam ci o tym wszystkim, abyś uzmysłowił tobie jak bardzo jestem wiekowa. Widzisz, i mnie pewnej nocy las wybrał na swojego ambasadora. Miałam jednak więcej czasu niż ty, na zgłębienie zielonej magii. Dlatego wystarczy mi zaledwie jedno ostatnie źdźbło trawy, aby przetrwać. W niefizycznej formie ducha - tu zatrzymała się i złożyła na mych ustach pocałunek - Przetrwałam, ponieważ przetrwał twój las.

Przez następne milenia przemierzaliśmy zieloną domenę. Królowa Lasu i jej Zielony Pan. Od morza, po najdalszy ocean. Od najwyższych pasm górskich, po najgłębsze doliny. Trwało to tak długo, aż złożyliśmy hołd wszystkim naszym poddanym. Od najwyższego drzewa, po najmniejszy kiełek ukryty wśród kamieni. Poznaliśmy wszystkie ze zwierząt i pozdrowiliśmy je. Od tych, które sięgały głowami po najwyższe łodygi, po te, które nie były większe od mrówek. Kiedy odpoczywaliśmy, kładliśmy się z Królową w runie, wtulenie w siebie, niczym jeden organizm. Tam gdzie kończyła się ona, tam zaczynałem się ja, a gdzie kończyłem się ja, tam zaczynała się ona. Był to dla mnie czas błogostanu i spełniania. O tym jak długo to wszystko trwało, świadczyła tylko wielkość słońca, które powiększało się powoli, acz nieustępliwie i systematycznie.


Po wiekach wędrówek trafiliśmy na nietypowy głaz. Kojarzył mi się z czymś dawnym. Zdawał się jak nieuchwytny kawałek snu, który próbujemy przywołać po przebudzeniu nad ranem. Poprosiłem więc korzenie Drzew, aby wydobyły kamień z ziemi. Kiedy stał już w całości na powierzchni, otarłem go z oblekającej go ziemi.

  • Spójrz Królowo - rzekłem wzruszony do swojej oblubienicy - to Bruno, największy mój przyjaciel. Milenia wcześniej, kiedy uciekł ode mnie, pustynia musiała zamienić go w kamień. I tak stał tutaj przez ten cały czas i czekał na mnie. Zawsze wierny, nawet w śmierci.
  • I ty byłeś mu wierny. Zawsze starałeś się go chronić.
  • Czasami zdawało mi się, że dziecko, które każdy nosi w sobie, pod wpływem ludzi umarło we mnie. Ale wtedy w moim życiu pojawił się Brunon, Osioł prawy i łaskawy nawet dla tych, którzy czynili mu szkodę. Starał się uratować we mnie wszystko to, co było niewinne. 
  • Na tysiąc ludzi odrąbujących gałęzie zła, tylko jeden karczuje korzenie (***) - rzekła Królowa - Zginął gatunek ludzki, ale zostało uratowane nieskończone morze istnień leśnych.
  • Osioł uważał, że nikt nie powinien mianować się panem życia i śmierci. Uznał, że władza skorumpowała moje serce.

Spoczęliśmy na ziemi i oparliśmy się z Królową o boki kamiennego Osła, tak jak zdarzało mi się to robić, kiedy jeszcze żył.

  • Spójrz w niebo Zielony Panie - rzekła - wszystko co dojrzałe pragnie umrzeć. Tak jak owoc, kiedy przychodzi jego czas, spada z gałęzi dojrzały w soki na ziemię, tak i słońce wzbiera w siłę i woła o koniec.
  • Widzę to - odpowiedziałem - coraz gorzej oddycha się ziemskim powietrzem, a temperatury stają się trudne do wytrzymania. Niebawem słońce nas pochłonie.
  • Schrońmy się w tej jaskini - Królowa wskazała na jamę pod korzeniami olbrzymiego drzewa.
W głębi jamy.

Wziąłem więc przemienionego w głaz Brunona pod pachę, a w drugą rękę ująłem dłoń Królowej. Weszliśmy do jamy, która okazała się rozległą jaskinią. Odetchnęliśmy z ulgą, ponieważ było tu chłodno, a powietrze było wilgotne i przyjemne. Poszliśmy wgłąb, wśród korzeni, skał i podziemnych strumyków. Jaskinia biegła daleko, tak daleko, że nie wiem jak długo nią szliśmy, tracąc rachubę czasu. Pewnego dnia, na sam koniec naszej wędrówki zamieniła się w rozległą salę pełną stalaktytów, pośrodku której znajdował się ogromny głaz. Głaz zamrugał do nas oczyma, po czym przemówił.

  • Czy to już czas?
  • Dubnikowy Olbrzymie, to ty! - rzekłem rozradowany, wspominając jak uratował kiedyś moją kompanię, tworząc nad światem nieprzeniknioną mgłę.
  • Czy przyszedłeś spełnić swoją obietnicę Zielony Panie? - Olbrzym zadał mi kolejne pytanie.
  • Tak - odpowiedziałem po dłuższej chwili zastanowienia, patrząc głęboko w oczy mojej ukochanej - Jestem do twojej dyspozycji.
  • Zatem stańcie na mym ramieniu.  

Stanęliśmy z Królową obok jego głowy, a ziemia zaczęła drżeć. W rozległej podziemnej sali Olbrzym wydobył na powierzchnię swe ogromne ramiona i ręce, po czym rozbił kamienny sufit, a przez utworzoną dziurę wpadło słoneczne światło. Zapierając się łokciami, Olbrzym wydobył całe swe ciało na powierzchnię lasu i stanął wyprostowany. Kiedy staliśmy na jego ramieniu, zdawało nam się, że ogromne drzewa pod nami, są małe niczym młode łodygi. Nie wiem jak długo przebywaliśmy pod ziemią, ale słońce przez ten czas stało się większe niż kiedykolwiek i przesłaniało całe niebo. Dubnikowy Olbrzym donośnie krzyknął na wszystkie strony tego świata.

  • Niech mnie wszyscy posłyszą! Oto nadchodzi ostateczna i wieczna noc dla tego świata. Nie płaczcie jednak! Zielony Pan i Królowa Lasu przybywają, aby Drzewa, Rośliny i Zwierzęta nie były teraz same w trwodze.

Kiedy już to wyrzekł, postawił nas na ziemi. Mnie, moją lubą i przemienionego w kamień Brunona. Skłoniliśmy się Olbrzymowi, po czym złożyliśmy z Królową ostatni pocałunek na swych ustach.

  • Kocham cię - rzekła czule.
  • I ja ciebie zawsze kochałem - odpowiedziałem i uroniliśmy po zielonej łzie na naszych policzkach. 

Osioł stał martwy między nami, zaś my chwyciliśmy się za ręce. Królowa prawą dłonią, a ja lewą. Drugą ręką ujęliśmy po gałęzi z pobliskich drzew. Poprzez nie wysłaliśmy mentalnie komunikat, który rozszedł się przez wszystkie korzenie tego świata, które łączyły się przez grzybnię w jeden ogromny organizm.

  • Nie lękajcie się!

Potem słońce powiększyło się tak, że zaczęliśmy płonąć. Trwało to jednak chwilę i nie bolało prawie wcale. Wkrótce zaś gwiazda pochłonęła i całą naszą planetę. I z perspektywy nieskończonego wszechświata zdawało się tak, jakby Ziemi nigdy nie było.


KONIEC


Mapa poglądowa i archiwum podróży zielonej kompanii.

(*) Jerzy Pilch z książki "Żywego Ducha"
(**) Wiersz Piotra Roguckiego z piosenki "Drzewo"
(***) Henry David Thoreau z książki "Walden"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz