wtorek, 20 sierpnia 2019

Rozdział ósmy: Kat będzie ofiarą, a ofiara katem

"W noc jedną pełną ciemności, 
Udręczeniem miłości rozpalona, 
O wzniosła szczęśliwości! 
Wyszłam nie spostrzeżona, 
Gdy chata moja była uciszona."

Św. Jan od Krzyża

Pośrodku placu klasztoru klęczał nagi człowiek. Długie, potargane i sklejone włosy sięgały mu aż do brody, a broda, równie brudna i skołtuniona, sięgała mu aż do splotu słonecznego. Jego wychudzone ciało odsłaniało żebra i kości przyklejone do jego skóry. Skóry tak brudnej, że trudno było odgadnąć, że jest to postać ludzka, zdradzała to jedynie sylwetka. Zaschnięty pot i kurz łączył się z krwią i niezliczoną ilością blizn. Obok niego leżała równie brudna szmata. Ten sam habit, w którym przybył tu dziewięć miesięcy wcześniej. Dokoła niego w okręgu stało czterdziestu czterech braci zakonu karmelitów w Toledo. Stali w bezpiecznej odległości. Woń, którą roztaczał człowiek pośrodku, była nie do zniesienia. Niezwykle intensywne połączenie zaduchu potu, krwi, uryny i odchodów. Większość z nich nie była wstanie patrzeć na postać. Obraz był zbyt okrutny by nie pozostawić na kimkolwiek złego wspomnienia, takiego które musiałby nosić ze sobą już do śmierci. Patrzył natomiast prowincjał Jakub. Bez wyrzutu i bez zniesmaczenia. Zawsze z satysfakcją.
  • Marku - tu Jakub zwrócił się do brata stojącego po jego prawej stronie - czyń swoją powinność.
I Marek wystąpił z batem z kręgu współbraci, aby stanąć za klęczącym mężczyzną. Twarz zakrywał swoją szatą, tak by nie odczuwać uciążliwego smrodu. Zamachnął się pierwszy raz. Większość braci odwróciła twarz, kiedy bicz głośno smagnął plecy. Ale biczowany nawet nie mrugnął. Sprawiał wrażenie jakby go nie było pośrodku placu, wśród braci zakonnych. 
  • Janie de la Croix! - krzyknął prowincjał - masz oto jak co tydzień szansę się odkupić w naszych oczach. Wyspowiadaj się przed swymi braćmi, przed swymi przyjaciółmi. Odkup swoje winy! Przyznaj rację regule zakonu karmelitów, a i my spojrzymy na ciebie przychylniejszym okiem. No! Co rzeczesz Janie?
Jan się na niego nie spojrzał. Zaczął jedynie powoli wydobywać z siebie ciche słowa. Bardzo jednostajnie, niczym mantrę.
  •  Żył w ziemi Us człowiek imieniem Hiob. Był to mąż sprawiedliwy, prawy, bogobojny i unikający zła.
Prowincjał spojrzał na Marka, a ten odwrócił wzrok od Jana, kiedy wymierzył mu kolejny raz.
  • Odszczekaj wszystko psie! - krzyknął gniewnie Jakub.
Jednak Jan kontynuował, deklamując sam do siebie fragmenty Pisma.
  • Mówi Pan do szatana: A zwróciłeś uwagę na sługę mego, Hioba? Bo nie ma na całej ziemi drugiego, kto by tak był prawy, sprawiedliwy, bogobojny i unikający grzechu jak on. Szatan na to do Pana: Czyż za darmo Hiob czci Boga?
  • Marku i moi drodzy bracia! Widzicie, że się starałem wyplenić z naszego biednego Jana wszelkie herezje. Dusza jego jednak w malignie i pochłonięta całkiem przez Diabła. Jedyne co możemy dla niego zrobić to postarać się o czystość jego ciała, biczując, karmiąc kawałkiem chleba i modlić się. Módlmy się bracia, nic innego już nie pozostało. Rozejdźcie się do swoich spraw, bo i mnie trudno patrzeć na to co się tu odbywa. - tu poczynił pauzę i spojrzał na Marka - a ty bracie wykonaj jeszcze siedem razy. Razem będzie dziewięć, wszak to liczba święta. Może niewiele, a może zda się na coś?
Po chwili na placu został jedynie Marek i Jan.
  • Na litość boską. Na czym ci zależy? Ukajaj się przed prowincjałem - szeptał Marek do Jana, tak aby nikt go nie usłyszał. - Zakończ to przedstawienie. Nie masz już nic do stracenia, tylko własną skórę.
  • Wtem powiał szalony wicher z pustyni, poruszył czterema węgłami domu, zawalił go na dzieci, tak iż poumierały. Hiob wstał, rozdarł swe szaty, ogolił głowę, upadł na ziemię, oddał pokłon i rzekł: Nagi wyszedłem z łona matki  i nagi tam wrócę.  Dał Pan i zabrał Pan. - tutaj Jan przerwał, bowiem Marek wymierzył mu kolejny raz.
  • Błagam Cię, przestań! Serce moje umiera nad tobą, gdy jestem twoim katem! - przez łzy szeptał łamiącym się głosem.
  • I Pan przywrócił Hioba do dawnego stanu, gdyż modlił się on za swych przyjaciół. Pan oddał mu całą majętność w dwójnasób. - tu poczynił przerwę bowiem Marek znowu smagnął go batem, po chwili jednak kontynuował, cichszym głosem - Przyszli do niego wszyscy bracia, siostry i dawni znajomi, jedli z nim chleb w jego domu i ubolewali nad nim, i pocieszali go z powodu nieszczęścia, jakie na niego zesłał Pan. Każdy mu dał jeden srebrny pieniądz i jedną złotą obrączkę.
  • Janie. Bóg nie czeka na ciebie za rogiem. Nie będzie nagrody. Jesteś Głupcem. Głupcem wyszedłeś z łona matki i Głupcem powrócisz na łono Abrahama - po czym wymierzył mu kolejne pięć razy. Niezbyt mocno. Wiedział, że prowincjał już nie patrzy.
Kiedy Marek skończył kaź, Jan nie klęczał już, a leżał bezwładnie na ziemi. A stojący nad nim karmelita zarzucił na niego brudny habit, po czym podniósł go, tak jak rodzic podnosi swoje dziecko i ujął w ramionach, bowiem Jan nie ważył więcej niż nastoletni chłopiec.

Ostrożnie wszedł z nim na górę klasztoru gdzie mieściła się malutka izba, w której Jan był więziony i delikatnie złożył go na posadzce. Stanął nad nim w drzwiach, a ten po chwili spojrzał z ziemi mu prosto w oczy. Po czym zaczął przemawiać, tak jak jeszcze miał siłę.
  • W małym pokoju, gdzie nie starczy miejsca na to, by choć jedna osoba mogła spokojnie położyć się do snu, leżę oto Ja. - zaczął w ciemności przebierać przed oczyma rękoma i rachować na palcach - Przybyłem to klasztoru w Toledo już dziewięć miesięcy temu... 
  • To kawał czasu Janie, drzemie w tobie życiowa siła, którą wszyscy przypisują już tylko Diabłu, aby w myślach samych siebie oczyścić.
Jan spojrzał na Marka z empatią.
  • Dziewiątka była dla Izraelitów liczbą odrodzenia. A może i liczbą podróży duchowej. Wszakże ja i mogę ruszyć w podróż myślą, uczynkiem i zaniedbaniem. Przecież zdecydowanie mogę. Szaty moje są i pokutne, a i przez dziewięć miesięcy nie przebrałem się. Szat nowych mi nie dano. - tu Jan przerwał, aby przełknąć ślinę - Czy przypominam jeszcze człowieka czy już tylko samego Diabła? A może oni są Diabłami, ci którzy mnie uwięzili i już ich czar zaczął się przedostawać na mnie?
Odparł mu na to Marek:
  • Raz w tygodniu wyprowadzam cię na biczowanie przed kongregacją. Nie wiem ile już było razy, ale miej dla mnie litość. Po prostu zemrzyj. Zaklinam cię. Każdy ma swoje granice, nawet ja. Zemrzyj człowieku, na litość boską! Codziennie odmówię modlitwę za twą duszę. Codziennie do końca mych dni. Ale nie każ mi patrzeć na to co się tutaj nad tobą odprawia.
Jan spojrzał z podłogi karmelicie w twarz.
  • Bracie Marku. Pamiętam jak mnie tu sprowadziłeś. W te ściany. Twarz twa od tego czasu stała się szlachetna. Tak działa na nią twoje cierpienie. Jedno jest pewne. Oboje wychodzimy z tego spotkania odmienieni.
Marek w złości poczerwieniał na twarzy i uniósł się nie w gniewie lecz w lęku.
  • Pytam cię! Czy zemrzesz? Ludzka istota nie przeżyłaby w tych warunkach nigdy. Dziewięć miesięcy o chlebie i wodzie. Ileż jeszcze, daj mi odpowiedź!
  • Oj. Marku. To ja się pytam ciebie? Czy wybiła już moja godzina? - a po chwili z wyrazem szaleństwa na twarzy Jan dodał - Powiedz mi... kto tu kogo więzi? Czy czterdziestu czterech karmelitów mnie w małej celi, czy też ja uwięziłem cały świat tak dokładnie, że zostało miejsca już dla mnie jedynie tyle... 
  • Bredzisz szaleńcze!
Po czym uniósł wychudzone i brudne ciało Jana za szmaty, które go okalały i zaczął mu mówić prosto w twarz, cedząc słowa przez zęby.
  • Ty nie zemrzesz nigdy! A twoje godzina wybije wtedy gdy będziesz mógł przejść swą bosą stopą po naszych grobach.
I puścił Marek Jana, tak że ten upadł boleśnie na posadzkę. Po czym w złości wyszedł z celi głośno trzaskając drzwiami. A te odbiły się od framugi, tak że została szpara, a skobel nie zapadł na zamek.
  • Marku, odejdź w pokoju. I nie grzesz więcej. - rzekł Jan już sam do siebie, po czym spojrzał na drzwi i oddał się zastanowieniu.
"Drzwi mnie dziś już nie więżą. Przez szparę wlewa się na moją twarz delikatne światło księżyca. Czy mogę wyjść z tego miejsca i czy rytuał pokuty odprawił się nade mną? Za to życie i za wszelkie inne żywota moje? Matko Ziemio, której kłosy utulały niegdyś moje ciało na spacerze w polu przed żniwami. Ojcze w Niebie, którego gwiazd policzyć nikt nie zdoła na nocnym niebie pięknym i tajemniczym. Jezu, który przychodzisz do mnie w snach, a którego nie mam odwagi nigdy o nic prosić dla siebie, bo czuję się niegodny. Maryjo, moja błogosławiona Matko, która zawsze nade mną czuwałaś. I mój Aniele Stróżu. Czy jesteście tam? Wskażcie mi drogę. Raz ja was proszę dla siebie. Bądźcie ze mną tej ciemnej nocy."

I Jan usnął na krótką chwilę. A śniło mu się, że w izbie stał przy nim anioł o naturze kobiecej, a którego oblicza dojrzeć nie mógł. Widział jedynie bijącą od niej poświatę o kolorze fioletowym. Imamiah, bo tak zwano anioła, uklęknęła przy Janie i ujęła jego głowę w dłonie. Wypowiedziała głosem pełnym miłości dwa słowa:
  • Wstań i idź.
Jan przebudził się. Przepełniało go ciepłe uczucie miłości, a w uszach wciąż niczym echo odbijały się słowa anioła. Podciągnął się na rękach i powoli wstał z wielkim bólem, aby oprzeć się o ścianę. Delikatnie otworzył drzwi i bardzo powolnym i chwiejnym z początku krokiem wszedł do sieni, która łączyła się z jego celą. Krok po kroku zszedł schodami na plac klasztornym po czym udał się w kierunku drzwi głównych. Podszedł do rygla i poczuł, że nie jest sam. Sam bowiem nigdy nie znalazłby siły, aby go przesunąć. Odwrócił się i zobaczył twarz swego kata, brata Marka. Ten przystawił jedynie palec do ust, odchylił nieznacznie lewą bramę, zaledwie tyle aby w szparze zmieścił się Jan, bo czym wypchnął go na zewnątrz klasztoru. Następnie bez słowa zamknął wrota. Od tej pory więcej się nie widzieli, a po Marku wszelki słuch na piśmie i w słowach współbraci wkrótce zaginął.

Jan spojrzał w niebo i nabrał powietrza w płuca. W górze jaśniał przepięknie sierp księżyca w nowiu. Na tyle słabo, aby nikt go nie ujrzał i na tyle mocno, by jego wyczerpane oczy mogły znaleźć drogę w mroku.

Toledo spało. Jedynym dźwiękiem jaki dało się słyszeć było cykanie świerszczy. Stopy Jana de la Croix nie wydawały żadnego dźwięku. I jemu samemu wydawało się, że jakaś cudowna siła unosi go nad ziemią. Zdawał sobie sprawę, że sam nie byłby w stanie pokonać miasta. Powoli, tak powoli jak to tylko możliwe, przebył rynek. Potem, kiedy mijał katedrę Najświętszej Marii Panny, pokłonił się, lecz nieustępliwie zmierzał dalej. Był przekonany, że jeśli zatrzyma się, nie znajdzie już w sobie więcej siły, upadnie na ziemię i nigdy nie powstanie. W końcu dotarł tam gdzie zmierzał. Do klasztoru Świętego Józefa. A kiedy dotarł do schodów przed bramą, upadł bez tchu.

***

Był 15 sierpnia 1578 roku. Dwie siostry zakonne obudziły się w swej celi klasztornej, obie poruszone do głębi. W pośpiechu zaczęły narzucać na siebie habity. Przed chwilą w ich śnie objawiła im się Matka Boska, spojrzała na nie i wskazała na bramę klasztorną, gdzie na schodach leżał baranek. Leżał i umierał.
  • Śniła mi się Matka Boska... 
  • I mnie również siostro Rito!
  • Kazała mi wyjść przed bramę klasztorną siostro Assumpto, a tam...
  • A tam leżał Baranek Boży!
  • Matko Boska, ale cóż to może znaczyć?
Obie w pośpiechu, ale i zachowując ciszę udały się z celi na plac klasztorny i dalej do bramy, której otworzyły prawe skrzydło i niezmiernie podniecone wyjrzały na schody, gdzie ujrzały bezwładne i mizerne ciało mężczyzny. Uklęknęły przy nim i przewróciły na bok, tak aby ujrzeć oblicze nieznanego człowieka w świetle księżyca.
  • Któż to może być? Boże, czy on jeszcze dycha? - siostra Rita odgarnęła mu włosy z czoła i wtedy Assumpta oczyściła twarz chustą.
  • Czy to może być?
  • Tak. To Jan od Krzyża. Na rany Jezusa, co oni mu uczynili? - Rita załkała widząc zatrważający stan Jana, po czym wzięła głęboki wdech i tak jak tylko potrafiła w tej sytuacji, skupiła myśli - Assumpto, natychmiast obudź siostry Nazarię i Viję. Niech Nazaria uszykuję izbę, tę w prawym skrzydle, której nikt nie odwiedza i służy za skład. Mają być gotowe świeże płótno, woda i oleje. Ty z Viją pośpieszcie natychmiast do mnie. Przeniesiemy Jana, umyjemy i opatrzymy. 
  • Dobrze, już biegnę.
  • Assumpto? - Rita spojrzała siostrze głęboko w oczy - Zachowajcie pod wszelkim pozorem ciszę i dyskrecję. Nikt nie może o tym wiedzieć. A jeśli Maryja się ulituję nad naszym przyjacielem, to wyżyje do rana. A jeśli Bóg tak będzie chciał, rano prześlemy dobre wieści jego przyjaciółce Teresie.
***

I choć prawa nie miał, to Jan przeżył tę noc. Ciemną noc duszy. A kiedy przyszedł czas, droga jego ponownie połączyła się z drogą Teresy z Ávili. Teresa zaś dbała o Jana i pisała listy do króla Hiszpanii, Filipa. Pisała tak długo, aż los ich się odmienił i w 1579 roku zakończyły się ich prześladowania. Zaś papież Grzegorz zatwierdził osobną prowincję karmelitów, karmelitów bosych.

Ale to zupełnie inna historia.

"Święta Teresa z Ávili", obraz autorstwa Alonso del Arco



Oto jestem, Panie. Dzień mój ma się ku końcowi. Jeżeli zrobiłem dziś coś dobrego, dziękuję Ci za to, Panie. Jeżeli zgrzeszyłem, Twoja miłość niech przebaczy mi moją ciągle powtarzającą się słabość. W tej ciszy nocnej, w której wyczuwam Ciebie - myślę o innej nocy, o tej, która nadejdzie, gdy oczy moje po raz ostami ujrzą światło ziemi. Śmierć nadejdzie tak samo, jak nadchodzi noc, równie nieunikniona i tak jak ona głęboka. Spraw, aby była najpiękniejszą z mych nocy.
Zasypiając dzisiejszego wieczora, ofiaruję Ci duszę moją tak, jakby to była godzina mej śmierci. Ojcze, przyjmij mnie. Spraw, bym zasypiając spokojnie, nauczył się umierać.


"Modlitwa wieczorna" Romano Guardini


***

Dla Agnieszki, która trwała przy mnie w chorobie. Czas ozdrowieć.