czwartek, 18 lutego 2021

O tym jak spędziłem walentynki. Część Pierwsza: O Królowej i biesach.

Oto serce lasu. Wydaje się być puste, jednak jest nieskończenie pojemne. Znalazłem je w głębokim borze i pozostawiłem nietknięte. Nie powiem wam gdzie to było, bo wolę, żebyście szukali go sami. Las jednak potrzebuje was bardziej, niż wasze mieszkania.

I tak też się stało, że w kościele Mikołaja w wielkopolskiej Krobi pod obrazem z podobizną z rzeczywistością nic wspólnego nie mającą, leżała mała trumienka z relikwiami Walentego. I na wieczór dnia czternastego lutego, roku pańskiego dwa tysiące dwudziestego pierwszego, słysząc wciąż krzyki i nawoływania wśród ludu imienia swego, poruszyła się nieznacznie. Potem wieczko otworzyło się powoli i wypadł z niego na stół kościelnej gabloty, nie mniej nie więcej, ludzki palec. Ludzie wierzyli, że był to serdeczny palec Walentego, jednak w istocie należał do Michała Kmiecia, a co to rękę stracił na kaziukowym jarmarku w 1636 roku w Wilnie. Oskarżony został wtedy o kradzież dóbr wielorakich z kolorowych stoisk kupców. Ręka, teraz całkiem blada, została wkrótce ukryta w brudnym worze, co to w niej jeszcze ręce innych grzeszników leżały, zebrane chyłkiem przez pewnego zaradnego mnicha. Zwał się on Bartoszem i handlował relikwiami. Takimi jakie akurat były potrzebne w danym kościele lub monasterze. Jeśli chodzi o palce to najlepiej schodziły serdeczne. Tak więc Bartosz odcinał je od ręki, najbardziej delikatnie jak potrafił, a z tym co z dłoni zostało, karmił psy przydrożne. I tak też, drogami pokrętnymi, palec Michała Złodzieja trafił do wsi Krobie, gdzie czczony był i dewocjonalia na ścianie kościoła mu wieszano, w podzięce za załatwianie rzeczy różnorakich. W Zaświatach Walenty i Kmieć spotkali się. Umówili się następująco - Walenty zdjął z Michała część win za grzechy i za dwieście lat i nie wcześniej, pozwolił mu przejść z czyśćca do nieba. Pod warunkiem, że ten zrzecze się prawa do swojego palca leżącego w kościele Mikołajowym. Kmieć się zgodził. Od tej pory cała wiara w siłę cudowną palucha, spływała z wiernych bezpośredniego do Walentego. W ten sposób karmił swoją duszę i powiększał swoje wpływy na Dworze Bożym. Bo ludzie w niego wierzyli. I ocalali od zapomnienia.

Palec leżał nadal w gablocie, poza trumienką, kiedy w końcu zaczął drżeć. Mówić nie mógł, ale w języku znanym jedynie palcom i innym członkom ciała ludzkiego, wzywał resztę swojego truchła zmumifikowanego, a poukrywanego w wielu miejscach sakralnych, do przybycia. Aby się z nim połączyło w jedno. Wkrótce zdobione okna kościoła w ogromnym huku i łoskocie pękły na kawałki, pobite przez to co akurat przez nie przelatywało. Nogi, ręce, palce, pukle włosów. Na sam koniec zaś, z kościoła Najświętszej Maryi Panny w Chełmnie, przywędrowała magicznie sama głowa Walentego. Wszystkie te części poskładały się w jakąś całość, lecz widać było, że nic tu do końca nie pasuje, a postać uszyta była z wielu ludzkich ciał. I w takiej formie okrutnej, a może i śmiesznej, ubrany w proporzec bractwa kurkowego, co akurat znalazł się po mszy honorowej stowarzyszenia w budynku, wyszedł Święty z kościoła, aby wysłuchać modły i błagania swego ludu. A tego roku mocniejsze i zdesperowane były bardziej niż kiedykolwiek.

Szedł więc po Krobi, a potem i dalej jeszcze na północ. Słyszał zawodzenia samotnych, proszących o kogoś z kim mogliby wspólnie oglądać seriale, słyszał także tych, którzy zakochani byli nieszczęśliwie. Jedni prosili o zdjęcie z nich czaru miłości, inni prosili, by ci którym darowali swe serca przestali nimi wzgardzać. I nadziwić się nie mógł Walenty, bo z tego co pamiętał, to był patronem od chorób ciężkich, szczególnie umysłowych i nerwowych, a tymczasem chór miłosny wciąż dochodził jego uszu z nowymi prośbami. Z którymi nie bardzo wiedział co począć, bo brakowało mu doświadczenia w tej materii. Stało się tak, że i przez moją wieś przechodził. I posłyszał mój głos. Walenty z niczym innym go pomylić nie mógł. Brzmiał jak pohukiwanie sowy w ciemnym lesie i szum brzozowych liści, drzew co to przyjmują się nawet na nieużytkach i piaskach. Głos szaleństwa brzmi właśnie tak i nie inaczej. Kiedy więc siedziałem spokojnie, choć szalony, w kuchni i grałem sam ze sobą od godziny w karty, przysiadł się do mnie Walenty i wyjął mi z dłoni jedną część talii. Dokończył rozgrywkę w trzech ruchach: „Makao i po makale!”, i wcale mnie to nie zdziwiło, ponieważ szczęścia w kartach nie miałem od zawsze.

  • No i czego ci trzeba obłąkany Jacku? - spytał święty składając wszystkie karty na kupkę - a może chciałbyś, żeby Twoja głowa lekka była i wolna od trosk?
  • Dobrze mi z umysłem właśnie takim, nie nudzi mi się wcale nigdy. A przecież mogłoby.

W międzyczasie Walenty zaczął przeglądać moje żółte papiery, które bez pozwolenia wyjął z szuflady biurka w gabinecie. Patrzył to na nie, a to na mnie. Aż cisza stała się nie do zniesienia i musiałem coś wyrzec.

  • Potańczyłbym. W sumie to przecież święto zakochanych - mój głos przebił ciszę - Twoje święto.
  • Moje, nie moje. Trochę się zgapiłem z tą miłością, bo dawno mnie tu nie było. Ale trzeba iść z duchem czasów, bo ludzie jeszcze nie daj Boże przestaną we mnie wierzyć.

I Walenty pstryknął palcem serdecznym, co go trzymali w Krobi. No ale za mocno i ten odpadł. Święty jednak niewiele sobie z tego robił i przymocował go na powrót do dłoni.

  • Przyjedzie do ciebie dziś ktoś odpowiedni - rzekł Święty wstając od stołu - a ja tymczasem zwracam swoje części do kościołów, żeby mogli je dalej czcić.

I zniknął Walenty, a za chwilę usłyszałem głośne walenie do drzwi. Poszedłem otworzyć, czując i strach i nieludzkie podniecenie. Na zewnątrz stał bies leśny. Wiedziałem, że leśny, bo nie raz się z takimi po lesie goniłem. Nogi miał sarnie, tułów jak od dziecka, no i rogi na głowie, na tych rogach listowie przeróżne.

  • Szykuj się chłopie, bo do ciebie zaraz sama Królowa Lasu zajrzy.

Królowa Lasu! Zatkało mnie i nie nie ma się co dziwić. Drzwi zostawiłem otwarte i pobiegłem czym prędzej przebrać się w garnitur. Kiedy zszedłem na dół, całkiem odstrzelony i wyperfumowany Fahrenheitem, w salonie na smykach grało już czterech biesów pieśni skoczne, ale i romantyczne. I wtem wjechała na ogromnym jeleniu Królowa Lasu. Nie wiem jak się zmieścili pod sufitem, z tym całym porożem i jeszcze z nią na oklep siedzącą, ale podałem jej dłoń, aby pomóc zejść ze zwierzęcia. Królowa, jeśli nie wiecie, wysoka jest i naga, choć pokryta gdzieniegdzie mchem. Skórę ma zielonkawą, twarz nieco dziką, a włosy z dębowych liści. Widok ten piękny zaparł mi dech w piersiach i nie umiałem nic wypowiedzieć. Jeleń wyszedł z salonu na mój ogród, aby skubać trawę spod śniegu i zrobiło się więcej miejsca. W takt biesowej muzyki nogi zaczęły mi same tupać i za chwilę, nie bacząc na własny wstyd i bez pardonu, ująłem Królową w ramiona i zaczęliśmy tańczyć. Tańczyliśmy namiętnie i po całym domu, a biesy leśne ze swymi skrzypkami kroczyły wciąż za nami, niczym w korowodzie. Nie wiem kiedy to się stało, ale zgubiłem gdzieś garnitur i tak całkiem nagi i szczęśliwy, wywijałem z królową takie tańca, o których wstyd jest pisać. Więc nie będę. 


Zanim zaczęło świtać, dopadło naszą kompanię zmęczenie okrutne. Królowa leżała w mym łożu, ja zaś pobiegłem do kuchni. Takich gości należało ugościć z honorami, a więc i odpowiednio nakarmić. Od lat i na specjalną okazję trzymałem w szafce zestaw do fondue. Wyobrażałem sobie, że kiedy przyjdzie pora namiętna i romantyczna, ugotuję w garnuszku ser i jeszcze wypiekę chleb, a potem siądę do stołu z moją panią i będziemy kawałki pieczywa maczać w sosie z nabiału. Moment ten jednak nie nadchodził bardzo długo, i specjalny garnek do fondue pokrył się cały kurzem, a kurz ten do niego przymarzł od moich chłodnych myśli. Jednak nic to! Umyłem go szybko w gorącej wodzie, i potem począłem wrzucać na ogniu składniki. Trochę wina, trochę nalewki z wiśni, nieco masła, ząbek czosnku i jeszcze ser w dwóch rodzajach. Aż zapach się rozniósł piękny po domu i wkrótce w kuchni pojawiły się i muzykujące wcześniej biesy, a na koniec sama Królowa. Siedliśmy przy stole i łapczywie zjedliśmy pieczywo z serem. A kiedy już się najedliśmy. No cóż, nie pamiętam. Zasnąłem na krześle i obudziłem się dopiero w południe, kiedy w domu już nikogo nie było. W kuchni panował bałagan, więc począłem wszystkie naczynia wsadzać do zmywarki. Jeszcze całkiem zaspany. I pomyślałem, że to były udane Walentynki. Choć w całym domu były ślady kozich racic i wiedziałem, że nie obędzie się bez mycia podłóg.


***

A o tym co wydarzyło się dalej, będzie można przeczytać w drugiej części cyklu pod tytułem "O rzeczach niepotrzebnych".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz