czwartek, 31 grudnia 2020

Good night and good luck.

Jako namiętny piroman robię pokazy fajerwerków, kiedy mnie tylko nachodzi ochota.
Dzisiaj ochota mnie jednak nie nachodzi. Może jutro. Lub kiedy indziej.

Cicho, po cichutku, zdecydowałaś się dziś odejść. To angielskie wyjście ułatwiły fajerwerki i wylewne życzenia pomyślności. Podobno pod postacią małej dziewczynki odwiedzasz swoich. Co im zwiastujesz? To wiesz już tylko Ty... 

Pomyślałem dziś, że wszystko co nas łączyło to te właśnie miesiące, i ten czas, który właśnie się skończył. Odnalazłem jednak wspomnienie. Nie to, kiedy nie pozwalałaś mi wejść powyżej kolan do wody. Pamiętasz? Wtedy jedyny raz wzięłaś mnie na wakacje. Padał deszcz, a ja pragnąłem pływać w jeziorze. Tyle razy próbowałem się utopić w dzieciństwie, że jednak nie poczytuję Ci tego za grzech. Chodzi mi jednak o coś innego. Weszłaś tamtego dnia na salę rozpraw i pod przysięgą powiedziałaś, że jestem dobrym człowiekiem. I ponieważ nikt inny się wtedy za mną nie wstawił, to bardzo Ci za to dziękuję. I właśnie taką będę Cię już pamiętał. Odważną. Żałuję, że nie mogliśmy się tak naprawdę poznać, dlatego to musi starczyć. Dobrej podróży. Jeśli nie musisz, to tutaj nie wracaj. Jest wiele ciekawszych miejsc do poznania.

Pewna mądra dusza powiedziała mi kiedyś, jak przywołuje wspomnienia z dzieciństwa. Te kiedy czuła się sama i bardzo potrzebowała wsparcia. Wsparcia, które jednak nie przychodziło w złych godzinach. I jako dorosła osoba przytulała samą siebie: małą, zagubioną dziewczynkę. I podtrzymywała na duchu. Zgaduję, że czas jest zaledwie iluzją i nic nie stoi na przeszkodzie, by tak właśnie postępować. W tym roku odwiedziłem swoje stare miejsca. Nie szukałem ich. Stanęły na mojej drodze. Kłaniałem się im i przytulałem tego smutnego, zgarbionego i żałosnego człowieka, który je zamieszkiwał. Mówiłem: "Czujesz, że nie ma wyjścia ze strapienia, ale kiedyś świat rzuci ci pod nogi wyzwania, o których nawet nie umiesz jeszcze śnić. Nie rozpaczaj jednak, bo ja tu jestem, żeby ci powiedzieć, że nic cię nie złamało." Jestem teraz w tym ciemnym domu i nic mnie nie jest w stanie złamać. Bo wiem, że powrócę tutaj kiedy miną lata i przyjdzie czas. Będę wtedy znowu kimś innym. Kimś, kto da radę podtrzymać na duchu mnie dzisiejszego. I czuję się przez to bardzo zaopiekowany.

A tymczasem Tori siedzi obok i śpiewa, że to był całkiem dobry rok.

Good night and good luck.

czwartek, 24 grudnia 2020

Grinch.

I stało się tak, że znienawidziłem święta. Wszystkie po kolei. Spędzałem je zawsze albo sam, albo w towarzystwie osób, które akurat mnie przygarnęły. Obcych. Zrobiłem więc całoroczną instalację świąteczną, która zdobiła każdy z moich kolejnych domów. Drzewko wigilijne z pisanką na czubku. Żeby utwierdzić się w przekonaniu, że święta to dzień jak każdy inny. I nie warto się napinać.

W końcu życiowa droga zaprowadziła mnie do bezdomnych. I pokochałem ich za to, że nienawidzili świąt równie mocno jak ja. Bo byli wtedy sami, bo nikt w nich nie wierzył w tym czasie, kiedy najbardziej tego potrzebowali. I w tym roku również spędziłem wigilię w ich towarzystwie. Kiedy rozdaliśmy z moimi chłopakami wszystkie paczki dla potrzebujących, postanowiłem po południu zamknąć się szczelnie w domu. Czytałem kiedyś wywiad z Jimem Carry, który twierdził, że każdy człowiek powinien być sławny i bogaty przez jeden dzień, żeby zrozumieć, że to nie rozwiąże jego życiowych problemów. I ja także tak chciałem myśleć. Że mogę pomóc i tysiącu bezdomnym, ale na koniec dnia i tak nie będę miał do kogo otworzyć ust.

Nie wiedziałem jednak, że moim kierunku zmierza trójka przyjaciół. Elifaz z Temanu, Bildad z Szuach i Sofara z Naamy, którzy udowodnią mi jak bardzo się myliłem. Zapukali do moich drzwi, kiedy bardzo tego potrzebowałem.

I muszę przyznać, że te święta były najwspanialszymi świętami mojego życia. Że nie jestem zapomnianym duchem. Że ktoś mnie dostrzega, tak jak i ja staram się dostrzegać innych. Że dla niektórych jestem ważny i chcą ze mną spędzić czas. I coś się we mnie zmieniło. Myślę teraz, że moja świąteczna instalacja będzie nadal świecić cały rok. Bo tylko tak jest odpowiednio. Żeby rozświetlała mrok tego świata nieprzerwanie i dawała trochę nadziei, przypominając jak wiele zmieniło się w moim życiu. I chciałbym, żeby tej błogiej infantylności, starczyło mi na cały przyszły rok. A może i dłużej.

niedziela, 20 grudnia 2020

Owsianka, skarpety i tłumaczenia.


Spędzamy ze Starszą Panią dzień jak następuje. Trochę jeździmy wózkiem po domu. Trochę siedzimy na nocniku. Trochę śpimy. Ona w swoim łóżku rehabilitacyjnym, a ja na pobliskiej kanapie. Czytam książkę, aż pokonuje mnie zmęczenie i oboje przenosimy się w krainę snu. Ona już z niej prawie nie wychodzi. Po drzemce robię sobie kawę. Dla niej przygotowuję owsiankę z owocami. Budzę ją w końcu, kiedy wszystko jest gotowe i przenoszę z łóżka na wózek. Potem jedziemy razem do kuchni. Walczę z nią o każdy kęs, bo wciąż zasypia. Boję się, że się udławi. Patrzę na nią i myślę, że ma w tym wszystkim chociaż to szczęście, że nie wie jakie tańce wojenne odbywa reszta rodziny nad jej grobem. Nad grobem, w którym ona jeszcze nie leży. Myślę, że to nie jest jedynie specyfika mojej rodziny. My, ludzie, mamy po prostu w sobie jakąś zachłanność. Niektórzy z nas wciąż nie potrafią się najeść. Ja nie tańczę. Karmię owsianką i wybieram nie mieć z rodziną żadnych spraw, ponieważ te mnie nie interesują. Dodatkowo nic od nikogo nie jest mi potrzebne. Oprócz świętego spokoju. Poza nim nie brakuje mi niczego.

Rozmawiałem ostatnio ze swoją przyjaciółką. Zapaloną katoliczką, której poglądy oczywiście szanuję. Wymienialiśmy doświadczenia w opiece paliatywnej. Jej matka, przebywając pod jej opieką, ostatnie dwa miesiące życia spędziła najpierw karmiona rurką przez nos, a kiedy to już nie wystarczało, karmiono ją przez dziurę wyciętą w brzuchu, bezpośrednio do żołądka. Rozmawiamy z moją przyjaciółką o wielu kwestiach. O popularnym i trudnym temacie aborcji, mówimy również o eutanazji. Uważa, że tylko Bóg może decydować kiedy zaczyna, a kiedy kończy się życie. Takie twierdzenie daje mi bardzo dużo refleksji. Pytam się jej więc, czy kiedy decydowała się na sztuczne podtrzymanie życia umierającej matki, postępowała wbrew Bogu, negując jego decyzję o zakończeniu życia. Na to pytanie nie uzyskuję jednak odpowiedzi. I ja także jej nie mam. I wcale nie jestem od mojej przyjaciółki mądrzejszy. Wielu z nas, w zwykłym ludzkim odruchu, walczy o życie innych aż do końca. Nawet kiedy to życie ewidentne powinno się już zakończyć i nie ma w tej walce większego sensu.

Dostałem wczoraj najwspanialszy prezent świąteczny. Piękne zielone skarpety z wizerunkiem siłacza unoszącego sztangę. Założyłem jej dzisiaj rano i pomyślałem od razu, że to będą moje szczęśliwe skarpety na specjalne okazje, kiedy będę potrzebował więcej energii do walki. Kiedy teraz patrzę na swoje stopy, to myślę o jednej piosence Thoma. Kiedy jej słucham to oczyma wyobraźni widzę go na scenie małego klubu. Jest tak zmęczony, że wydaje się, że nie traci równowagi jedynie dlatego, że trzyma się statywu do mikrofonu. Zmęczonym, jednak nie mającym w sobie ani odrobiny strachu, głosem śpiewa swą pieśń. Tak cichutko, że gdyby nie mikrofon, nikt by go nie usłyszał. Jest w jego słowach pewna nonszalancja. I ukryta groźba. Choć jest wątły i sfatygowany, to bije od niego taka siła, że nikt nie odważy się zrobić mu krzywdy.

Przetłumaczyłem to tak.

No dalej,
Myślisz, że doprowadzasz mnie do pasji?
No już,
Ty i jaka armia?
Ty i twoi kumple?
Zapraszam,
Niezwyciężone imperium rzymskie?
Chodź, jeśli myślisz,
Że napytasz mi biedy.
Pytam się,
Ty i czyja armia?

 

Jakże szybko zapominasz,
Że dziś wieczorem cwałuję na koniach Czterech Jeźdźców.


sobota, 12 grudnia 2020

Telefon.

 

To jest mój telefon stacjonarny i piekielnie trudno się z niego dzwoni.

Stało się tak, że kilka dni temu zadzwonił do mnie znajomy redaktor z radia. Zapytał się mnie, czy chciałbym telefonicznie udzielić wywiadu na temat pracy z osobami bezdomnymi w okresie zimowym, a także podczas pandemii. Wywiady traktuję w dwójnasób. Po pierwsze jest to zawsze jakieś ukoronowanie moich działań i jest mi niezmiernie miło, że ktoś dostrzega moją pracę. Po drugie podchodzę do nich tak, jakby nigdy już żadnego miało nie być. Wiem, że będę miał bardzo mało czasu na to, żeby przekazać coś co jest dla mnie istotne i druga szansa może się nie powtórzyć. Oczywiście zgodziłem się i była to pierwsza tego typu rozmowa, podczas której ubrany byłem w pidżamę. Odnalazłem w domu jedno z tych niewielu miejsc, gdzie mam zasięg, a więc okno w sypialni i położyłem telefon na parapecie. Do niego natomiast podłączyłem zestaw słuchawkowy, tak żeby go już nie ruszać. Mój dom to istna klatka Faradaya, jeśli chodzi o zasięg sieci komórkowych. Przez pięć minut, które miałem do transmisji na żywo w radiu, ułożyłem sobie po kolei te ważne punkty, które chciałbym, aby były poruszone w kilkuminutowej rozmowie. Rozmowa przebiegła bez zakłóceń, a po wszystkim, swoim starym zwyczajem, oceniałem jak bardzo w niej poległem i o ile mogłaby być lepsza. Przechodzę jednak nad takimi rzeczami jednak dość szybko do porządku. Odkąd mój przyjaciel, obserwując jak czasami krytycznie traktuję sam siebie i swoją pracę z bezdomnymi, powiedział mi: "Nawet jak wszystko wychodzi żle, to i tak jest dobrze. Bo robisz coś fajnego". I jestem mu za to bardzo wdzięczny.

W tym roku przywróciłem w swoim domu telefon stacjonarny. Jest to przede wszystkim numer do mojej fundacji. Był głuchy od miesięcy, a ja sam dzwoniłem z niego czasami jedynie dla rozrywki. Przede wszystkim by usłyszeć zdziwiony głos moich rozmówców, oraz mierzyć czas jaki jest im potrzebny na to, żeby odkryli, że to właśnie ja dzwonię. Rozmieszczenie jego klawiszy numerycznych sprawia, że wybierając numer trzeba się naprawdę zastanowić w jakiej kolejności wciska się je palcem. Wczoraj pierwszy raz rozległ się jego dzwonek. Pobiegłem przez pół domu z desperacką myślą, że nie zdążę odebrać. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem głos starszej kobiety. Pytała się czy to ja, ten facet z radia. Odbyliśmy kilkuminutową rozmowę. O jej bratanku, który co roku wyrzuca wszystkie ubrania, bo już nie są trendy, a tymczasem moi podopieczni nie mają co na siebie włożyć. Na koniec obiecała mi pomoc i przesłanie używanych ubrań dla bezdomnych. Po wszystkim rozłączyłem się i myślałem o tym co się stało. Że usłyszała mój głos w eterze, zadała sobie tyle trudu i znalazła numer do fundacji. I co najważniejsze, złapała mnie w domu, kiedy akurat w nim byłem. Było mi miło, że mój mały, wysłany w pidżamie sygnał z sypialni do kogoś trafił, a to osoba mnie odnalazła. Bez mediów społecznościowych, starym dobrym sposobem, który pamiętam z dzieciństwa. I myślę teraz, że czasami wszystkie planety są na swoich miejscach i niewiele mi trzeba do radości.

niedziela, 6 grudnia 2020

Puenta.

Where did you come from, where did you go?
Where did you come from, Cotton Eye Joe?

"Jest całkiem jasne, że jesteś dzisiaj jedyną osobą na świecie, która może zapobiec wojnie, która może sprowadzić ludzkość do stanu dzikiego."

I cokolwiek można powiedzieć o Gandhim, to sam akt napisania listu do Adolfa, listu w tonie przyjacielskim, zawsze budził mój szacunek. Dlatego, że to fantastyczny szczyt głupoty. Głupoty, na którą mnie jeszcze nie stać.

Sam Adolf przyśnił mi się kiedyś. I jakkolwiek kontrowersyjnie by to zabrzmiało, w tym śnie jawił się mędrcem. Powiedział co następuje:

"Stan świadomości społeczeństwa doprowadził do zaistnienia tej strasznej sytuacji, a mnie zmusił do zagrania okropnej roli kata narodów. Najmocniej przepraszam. Proszę, nie mścijcie się na moim ludzie."

Po przebudzeniu miałem niejasne poczucie, że była to jego ostatnia myśl. Ostania myśl, zanim wyzionął ducha. I w świecie nie idealnym, ale trochę lepszym od tego, zapewne tak by było. I choć to niewiele, to być może tą myślą odkupiłby się choć trochę. Jednak to tylko sen. A sny wiodą ścieżką podświadomą i niejasną.

Bardzo długo i daleko się błąkam. Żeby odnaleźć swoją własną ostateczną myśl. Bardzo często się boję, że ją przeoczę. Że będzie ona na wyciągnięcie ręki. A ja będę się po prostu patrzył, lecz nie będę jej widział. I odejdę bez puenty. Jak wielu.

wtorek, 1 grudnia 2020

Bestia.


Korzystam z tej możliwości wyjątkowo rzadko, ale zdarza mi się pytać Boga „Co dalej?”. I tak też zrobiłem tej właśnie nocy. Śniło mi się potem, że wyprowadzam Starszą Panią oraz jej Opiekunkę w pośpiechu z mieszkania, w którym przebywały. I nie musiałem długo czekać na spełnienie snu, bo w nocy następnego dnia to właśnie robiłem. Starszy Pan był bowiem w cugu alkoholowym już trzecią dobę. Uderzył i Starszą Panią i jej Opiekunkę. A to jest w moim świecie niedopuszczalne i uznawane za nikczemne. Kiedy jestem w sytuacjach konfliktowych i zagrażających życiu, to codzienna część mnie ustępuje i do sterów dochodzi Bestia. Bestia to podarunek po dzieciństwie. Jest to kompletnie zepsuty przełącznik trybu "uciekaj lub walcz". Taki, który trudno jest wyłączyć, a niegdyś aktywny był nieustannie. Bestia potrafi radzić sobie z każdą ilością stresu. Mówić ludziom co mają robić podczas wypadków komunikacyjnych. Improwizować, kiedy szybkie pomysły są jedynymi sposobami na przetrwanie. Ma ona także drugie oblicze. Kąsa wszystkich niemiłosiernie i bez strachu. Bez wyrzutów sumienia da każdemu w mordę, kto będzie sprawiał kłopoty. Przez lata doprowadziła dzieło zniszczenia do perfekcji. Dba o to jak padają ludzie po ciosach, żeby czasem nie uszkodzili sobie czaszki lub kręgosłupa. Niedobrze jest iść do więzienia i ona to wie. Kiedy więc dotarłem do domu Starszych Państwa, Bestia wylała agresorowi pozostałą w butelce część denaturatu, który właśnie pił, na głowę i dała w mordę. Z otwartej ręki, żeby nie złamać szczęki. Potem go obezwładniła i zaczęła wyprowadzać z domu kobiety. Kiedy zjeżdżała po schodach z wózkiem inwalidzkim ze Starszą Panią, pijak doszedł już do siebie i zaatakował ponownie. Bestia musiała się skupić, żeby nikt nie spadł ze schodów. Ani niedołężna kobieta, ani jej wstawiony mąż, ani ona sama. Niedobrze jest, kiedy ktoś umiera lub doznaje poważnego uszczerbku na zdrowiu. Kiedy jednak w końcu dotarła z wózkiem do samochodu i wsadziła do niego Starszą Kobietę, to po niego wróciła. Położyła szybkim ruchem na trawniku i dała lanie na tyłek. Lanie tak mocne, że rozbolała ją ręka. Za te wszystkie lata, przez które był skurwysynem. Kiedy odjeżdżałem samochodem, Bestia analizowała czy mężczyzna jest wstanie przetrwać na mrozie w samej piżamie na trawniku. Do momentu aż wytrzeźwieje i będzie mógł się podnieść. Ale pojawił przechodzień i podszedł do płaczącego, pijanego mężczyzny. Aby udzielić pomocy. Odjechałem więc bez skrupułów.

Wiem, że następnym razem zobaczę Starszego Pana już tylko w trumnie. Zapije się na śmierć, w samotności. I nic mi do tego. Ktoś mi kiedyś powiedział, że spłacamy względem innych długi karmiczne aż do czterdziestki. Myślę, że ja już swoje spłaciłem i to nie moja sprawa jaką drogę i śmierć wybierają moi bliscy. Starałem się wszystkich uratować. Ale ważne jest także to, żeby ratując innych samemu nie utonąć. Sama Bestia mnie przeraża. Kiedy dochodzi do władzy, to czuję się jak w domu. Niepokoi mnie to, ponieważ wiem, że dom to nie alkohol i wieczne poczucie zagrożenia. Dom to spokój i ciepło bezpieczeństwa. Póki co Bestia idzie więc na bezterminowe wakacje. Wraca do pokoju we wnętrzu mojego umysłu i przesiedzi tam dłuższy czas. I mam nadzieję, że bardzo długo nie będę musiał jej wzywać. Ponieważ tak wybieram i pragnę być kimś innym.