poniedziałek, 16 listopada 2020

Złe miejsca.

Konia z rzędem dla tego, kto zgadnie gdzie zrobiłem to zdjęcie.
No a teraz, żarty na bok.

W tym roku byłem w złych miejscach trzy razy. Nie muszę częściej, bo zwykle ich mieszkańcy przychodzą do mnie sami. A wtedy muszą wyjść na zewnątrz ze swoich mrocznych nor.

Pierwszy raz jechałem z opatrunkami. Były potrzebne na infekcję powstałą na skutek kąpieli w rzece. Uparłem się żeby wejść do środka i zobaczyć jak żyją. W mieszkaniu na podłodze rozlana była zaschła krew. Dowiedziałem się, że to po wczorajszej bójce jej konkubenta z dorosłym już synem. W salonie siedziało ich czterech. Pili najtańszą wódkę. Wśród nich mój stary znajomy, którego zawoziłem innym razem na detoks do Kościana. Nie byłem wstanie odgadnąć ich obliczy. Każdy z nich miał w sobie coś demonicznego, co w moim odczuciu wpływało na możliwość ujrzenia prawdziwych rysów twarzy. Ze ścian mieszkania spływały na mnie emocje nagromadzone tutaj przez całe pokolenia. Alkoholu, upodlenia i całkowitej beznadziei. Kiedy już wyszedłem, to przez chwilę myślałem, że zwymiotuję się całym nagromadzonym tam złem. Złem z prawie czarnych już ścian, niemalowanych od dekad.

Drugi raz byłem u kobiety. Uciekała z dwójką dzieci przed mężem do nowego mieszkania. Trzeba było wszystko szybko zapakować do busa i jechać dalej. Mieszkanie zagracone było popielniczkami zrobionymi ze wszystkiego, co mogłoby się do tego nadawać. Spojrzałem na dzieciaki i chciałem je wziąć. Nie do nowego mieszkania, ale ze sobą. Żeby uciekły raz na zawsze z tego bagna. Ale nie mogłem. Zaczęliśmy znosić biurko. Kobieta zdyszała się już po jednym półpiętrze. Spytałem ją więc: "Co się dzieje? Wyglądasz jakbyś zaraz miała zejść." Odpowiedziała mi szybko, że tydzień temu urodziła kolejne dziecko, ale że da radę ze mną wszystko nosić. Modliłem się więc w duchu, żeby nie zaczęła krwawić.

Dzisiaj zawieźliśmy z kolegą meble do świeżo wyremontowanego mieszkania. Do ludzi, którzy w życiu sobie nie radzą. Oboje z domu dziecka. Stworzyli rodzinę, mają już swoje dzieci. Mojemu koledze udało się zebrać fundusze na remont. Rozpoczął jednak od dezynsekcji. W domu panoszyły się pluskwy. I niemiłosiernie kąsały dzieci. Od remontu minęło dwa tygodnie. Świeże panele podłogowe wyglądały jakby przeszedł po nich słoń. Ściany brudne, jakby się ktoś po nich turlał. Wnieśliśmy meble do środka, na ostatnie piętro starej kamienicy. Mężczyzna, który mógł mieć czterdzieści lat albo i sześćdziesiąt, mówił tak niewyraźnie, że zrozumiałem tylko jedno: "Kurwa". Kiedy wypowiedział te słowa, spojrzałem na jego córkę. Najpiękniejszą na świecie siedmiolatkę w grubych okularach korekcyjnych. Z trudem wstrzymałem łzy. Nie mogłem jej stamtąd zabrać.

Kiedy wychodzę ze złego miejsca, to w pierwszym odruchu bezradności i gniewu mam ochotę coś zniszczyć. Kiedy byłem młodym człowiekiem zniszczyłem wiele rzeczy i pokiereszowałem kilka twarzy. To był mój sposób na cały ból dzieciństwa. Teraz robię to tylko mentalnie. W wyobraźni wyrywam wszystkie drzwi od szafek w kuchni, a potem tłukę wszelkie naczynia. To mnie uspokaja. Mam jednak coś jeszcze. Jedną szufladkę ze wspomnieniem. Kiedy wyszedłem z pierwszego złego miejsca, pomyślałem, że skoro doświadczam zła absolutnego, to musi być gdzieś także przeciwwaga na tym świecie. I jakieś nieskończone dobro ludzkie. I mam to jedno, jedyne wspomnienie, przechowywane na najgorsze momenty. Dzięki niemu, choć czasami w nic już nie wierzę, to wierzę w Świętych Obcowanie. Nie wypowiem go jednak, bo jest tylko moje. I nikomu innemu na nic się nie przyda. Jeśli ktokolwiek by mi w nie w ogóle uwierzył.

Mimo to czuję się bezsilny. Bo to zaledwie trzy historie ze stu, które w sobie noszę. Sprawiają, że chcę być jak najdalej od ludzi i schować się wśród moich ukochanych drzew. Bo wydaję mi się, że nie jestem w stanie nikomu pomóc. Tylko biernie patrzeć, jak wszystko wokół mnie toczy nowotwór zła.