Spędzamy ze Starszą Panią dzień jak następuje. Trochę jeździmy wózkiem po domu. Trochę siedzimy na nocniku. Trochę śpimy. Ona w swoim łóżku rehabilitacyjnym, a ja na pobliskiej kanapie. Czytam książkę, aż pokonuje mnie zmęczenie i oboje przenosimy się w krainę snu. Ona już z niej prawie nie wychodzi. Po drzemce robię sobie kawę. Dla niej przygotowuję owsiankę z owocami. Budzę ją w końcu, kiedy wszystko jest gotowe i przenoszę z łóżka na wózek. Potem jedziemy razem do kuchni. Walczę z nią o każdy kęs, bo wciąż zasypia. Boję się, że się udławi. Patrzę na nią i myślę, że ma w tym wszystkim chociaż to szczęście, że nie wie jakie tańce wojenne odbywa reszta rodziny nad jej grobem. Nad grobem, w którym ona jeszcze nie leży. Myślę, że to nie jest jedynie specyfika mojej rodziny. My, ludzie, mamy po prostu w sobie jakąś zachłanność. Niektórzy z nas wciąż nie potrafią się najeść. Ja nie tańczę. Karmię owsianką i wybieram nie mieć z rodziną żadnych spraw, ponieważ te mnie nie interesują. Dodatkowo nic od nikogo nie jest mi potrzebne. Oprócz świętego spokoju. Poza nim nie brakuje mi niczego.
Rozmawiałem ostatnio ze swoją przyjaciółką. Zapaloną katoliczką, której poglądy oczywiście szanuję. Wymienialiśmy doświadczenia w opiece paliatywnej. Jej matka, przebywając pod jej opieką, ostatnie dwa miesiące życia spędziła najpierw karmiona rurką przez nos, a kiedy to już nie wystarczało, karmiono ją przez dziurę wyciętą w brzuchu, bezpośrednio do żołądka. Rozmawiamy z moją przyjaciółką o wielu kwestiach. O popularnym i trudnym temacie aborcji, mówimy również o eutanazji. Uważa, że tylko Bóg może decydować kiedy zaczyna, a kiedy kończy się życie. Takie twierdzenie daje mi bardzo dużo refleksji. Pytam się jej więc, czy kiedy decydowała się na sztuczne podtrzymanie życia umierającej matki, postępowała wbrew Bogu, negując jego decyzję o zakończeniu życia. Na to pytanie nie uzyskuję jednak odpowiedzi. I ja także jej nie mam. I wcale nie jestem od mojej przyjaciółki mądrzejszy. Wielu z nas, w zwykłym ludzkim odruchu, walczy o życie innych aż do końca. Nawet kiedy to życie ewidentne powinno się już zakończyć i nie ma w tej walce większego sensu.
Dostałem wczoraj najwspanialszy prezent świąteczny. Piękne zielone skarpety z wizerunkiem siłacza unoszącego sztangę. Założyłem jej dzisiaj rano i pomyślałem od razu, że to będą moje szczęśliwe skarpety na specjalne okazje, kiedy będę potrzebował więcej energii do walki. Kiedy teraz patrzę na swoje stopy, to myślę o jednej piosence Thoma. Kiedy jej słucham to oczyma wyobraźni widzę go na scenie małego klubu. Jest tak zmęczony, że wydaje się, że nie traci równowagi jedynie dlatego, że trzyma się statywu do mikrofonu. Zmęczonym, jednak nie mającym w sobie ani odrobiny strachu, głosem śpiewa swą pieśń. Tak cichutko, że gdyby nie mikrofon, nikt by go nie usłyszał. Jest w jego słowach pewna nonszalancja. I ukryta groźba. Choć jest wątły i sfatygowany, to bije od niego taka siła, że nikt nie odważy się zrobić mu krzywdy.
Przetłumaczyłem to tak.
No dalej,
Myślisz, że doprowadzasz mnie do pasji?
No już,
Ty i jaka armia?
Ty i twoi kumple?
Zapraszam,
Niezwyciężone imperium rzymskie?
Chodź, jeśli myślisz,
Że napytasz mi biedy.
Pytam się,
Ty i czyja armia?
Jakże szybko zapominasz,
Że dziś wieczorem cwałuję na koniach Czterech Jeźdźców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz