niedziela, 28 marca 2021

O tym jak spędziłem walentynki. Część Druga: O rzeczach niepotrzebnych.


Drzewa w nocy śpiewają mi cichutko do ucha. O strachu, że umrą. O tęsknocie za tym światem, co to z niego ostały się już tylko one. Mówię im, żeby się nie bały aż tak bardzo. Bo gdy przyjdzie czas, to pojawię się jak zawsze nocą i umrę wraz z nimi. Żeby ani one, ani ja, nie musiały być wtedy same. I pójdziemy gdzieś dalej. A ten świat? Ten świat nie będzie bez nas ani gorszy, ani lepszy. Zaledwie inny.

***

Ogromnym niedopatrzeniem z mojej strony byłoby wprowadzenie czytelnika w błąd, jeśli ktoś mógłby przypuścić, czytając poprzedni rozdział tej historii, że mieszkam sam. Bezsprzecznie wielkim marnotrawstwem przestrzeni i egoizmem byłoby w moim przypadku mieszkanie w pojedynkę. W moim domu, a więc domu, który otrzymałem po mym ojcu, jest nieskończona ilość pokoi i pokoików, a także pomieszczeń całkiem sporych, a wręcz gigantycznych. Niejedna osoba się tu już pogubiła, ale ja sam chodzę często w nocy po ciemku, znając na pamięć ilość stopni łączących piętra i wszelkie odległości dzielące mnie od przeróżnych drzwi i wnęk. Wynika to poniekąd z oszczędności prądu, jak również z własnych niecodziennych potrzeb mroku i ciemności, aspektów nocy, które bliskie są mojemu sercu. Po jakimś czasie od kiedy tu trafiłem, zawędrował w moje progi Osioł. Owego Osła poznałem na przyjęciu, na które zostałem zaproszony przez ambasadora Wenezueli. Właściwie poznaliśmy się z poczciwym Kłapouchym przed owym przyjęciem, na parkingu ogromnej willi, która tego wieczoru gościła notabli i piękne kobiety, a gdzie stoły uginały się pod ogromnymi ilościami kawioru i innego wykwintnego jadła. Poprawiałem właśnie wtedy krawat, kiedy podszedł do mnie stary, garbaty i kulejący Osioł.
  • Dobry wieczór. Jestem Bruno - zwierzę spojrzało na mnie wymownie, oczekując odpowiedzi.
  • Dobry wieczór Brunonie, jestem Jackiem i poprawiam krawat - odpowiedziałem zgodnie ze stanem faktycznym wydarzeń.
  • Czy mógłbyś mi powiedzieć co dzieje się w tym domu, dokąd podążają wszystkie te ważne osobistości?
  • Ważne osobistości podążają na spotkanie ważnych ludzi. Jest to poniekąd wymóg takiego spotkania - ważność i powaga.
  • I co będą tam robić?
  • Będą omawiać w większej mierze sprawy błahe i nieistotne, a w kuluarach załatwiać swoje własne interesy.
  • A ty jesteś ważny?
  • Ja nie jestem ważny, ale dla nich ważne jest, aby zrobić sobie z kimś takim jak ja zdjęcie.
  • Dlaczego?
  • Ponieważ się z nimi nie zgadzam, a pragną stworzyć iluzję, niejako zaporę dymną, która kazałaby innym wierzyć, że jest całkiem inaczej i że to oni zgadzają się ze mną, a wręcz popierają. 
Osioł był tym wszystkim wyraźnie skonfundowany.
  • Dlaczego więc idziesz? - spytał Bruno.
  • Żeby pokazać sobie samemu jak na dłoni, jak bardzo dobrze jest mi w pojedynkę, kiedy pokonuję w ciemności ogromną ilość schodów mojego domu, nigdy się nie przewracając - skończyłem w tym momencie poprawiać krawat - chodź, pokażę tobie w czym rzecz.
Na parkingu zdjąłem z dwóch złoconych pachołków linę, którą przewiązałem Brunonowi wokół szyi.
  • Wybacz mi te niedogodności, ale inaczej nie wejdziemy - uspokoiłem Osła, który podążył za mną na postronku do willi ambasadora.
Ochroniarzowi na wejściu wręczyłem moje imienne zaproszenie, po czym wetknąłem mu w butonierkę banknot stuzłotowy, aby przymknął oko na mojego towarzysza. Po szerokich marmurowych schodach weszliśmy do sali bankietowej. Spojrzałem na mojego kompana, który na widok wszechobecnego przepychu wyraźnie zaniemówił, a od zapachu wyszukanych perfum ludzkich zakręciło mu się w głowie. Poprowadziłem go jednak dalej, na sam środek sali i pomiędzy ludzi. Zapanowało spore poruszenie, a zgromadzeni ucichli, przyglądając się nam w zaciekawieniu i z lękiem. Spojrzałem im wszystkim w oczy i spytałem donośnie:
  • A oto Osioł. Jest stary, garbaty i kulejący. Wydawać by się mogło, że życie nie obchodziło się z nim łaskawie. Spójrzcie jednak dalej, poza jego powłokę i do wnętrza. Widzicie jak ogromne ma on serce? I jaka w nim tkwi niewinność?
Ale oni widzieli aż dwoje osłów. Jednego na sznurku i drugiego w ludzkiej postaci. A widok ten ich odstręczał i napawał strachem.

Bo bankiecie zdjąłem Brunonowi z szyi sznurek i obiecałem więcej go nie uwiązywać. Sam, w imię pojednania, rozwiązałem swój krawat, wsadziłem do kieszeni marynarki i udałem się następnie strudzony do domu. Osioł poszedł za mną. Tamtej nocy wiele ze sobą nie rozmawialiśmy. Dzieje się ze mną tak, że ogromne skupiska ludzkie i wiążące się z tym rozmowy potwornie drenują mnie z sił witalnych i żywa staje się wtedy we mnie potrzeba samotności. A już szczególnie po bankiecie u ambasadora z Caracas. Ale widocznie Brunonowi to było na rękę, bowiem on sam do najbardziej gadatliwych nie należał. A wręcz przeciwnie. Był milczkiem. Wszedł wtedy za mną bez pytania do domu i tak już pozostał. Czasami znikał na całe dnie, a czasami wpadałem na niego po ciemku w różnych miejscach mojej posiadłości. Bo choć obliczoną miałem ilość kroków potrzebną do przejścia każdego z pokoi, to jednak nigdy nie byłem wstanie przewidzieć Brunona stojącego bezdźwięcznie w środku przejścia i pośrodku nocy. Nieraz po takim nagłym spotkaniu obaj się wywracaliśmy. Kiedy człowiek wywraca się na osła, to nie jest to dla zwierzęcia przyjemne. Kiedy to jednak osioł wywraca się na człowieka, to wtedy jest to przynajmniej dwukrotnie bardziej nieprzyjemne dla tego ostatniego. Znosiłem to jednak cierpliwie, ponieważ towarzystwo Brunona miało wiele zalet. Uczył mnie dostrzegać świat ze zwierzęcej perspektywy, a ja starałem mu się w zamian przybliżyć zawiłości ludzkiego żywota.

Doszedłem także do wniosku, że komuś może się wydawać absurdalnym fakt, że rozmawiałem z Brunonem, kiedy żadnemu innemu człowiekowi na ziemi nie udało się porozumieć z osłem inaczej niż za pomocą kija i marchewki. W takim razie śpieszę z tłumaczeniem, choć nikomu tego wcześniej nie mówiłem. Mieszkałem kiedyś w pustelni. W naszych czasach ludzie niezwykle rzadko trafiają do monasterów, lecz kiedy już się to zdarza, to zwykle jest na to jedna z dwóch przyczyn. Być może człowiek taki widział rzeczy okrutne, których odwidzieć już nie może, a być może sam zachował się podle i wybaczyć sobie tego nie był wstanie. Tak czy inaczej potrzebuje wytchnienia i ciszy, aby się na powrót poskładać w całość. I tak też było i ze mną w owym dawnym okresie mego życia. Mając czasu na pudy, całymi dniami szwendałem się wtedy po okolicznych lasach. Pewnego dnia zawędrowałem bardzo daleko, aż do pewnej mrocznej puszczy spowitej mgłą. Natrafiłem tam na szałas, w którym mieszkał starzec. Siedział w środku po turecku i nie odzywał się ani słowem. Broda zaś jego ciągnęła się aż do ziemi i przysiągłbym, że była tak długa, że na niej siedział i pewnie dlatego nie mógł mówić. Nie byłem wstanie bowiem wyciągnąć od niego żadnych informacji i nie chciał odpowiedzieć na ani jedno z moich pytań. Od czasu do czasu przeżuwał korzonki, mech lub korę z drzew i zgadywałem, że właśnie dlatego jego skóra miała zielonkawy odcień. Zrobiło mi się go jednak żal z powodu chudości cechującej jego posturę i postanowiłem go codziennie odwiedzać. Kradłem z klasztornego refektarza chleb, masło i twaróg, które mu zanosiłem. Dziękował mi skinieniem głowy, a ja siadałem na przeciwko niego, również po turecku jak on sam, i kontemplowałem jego ciszę. Po kilku tygodniach, widocznie mając dość mojego towarzystwa, przekazał mi mentalnie swoją tajemną wiedzę kontaktu telepatycznego ze zwierzętami oraz dodał: „Idź już. Nabiał to nie strawa dla leśnego dziada”. No i poszedłem. Tak to było, nie inaczej.

***

Ogromna ilość dywagacji, które to wcześniej  przytoczyłem, nieuniknienie sprawiła, że niejedna osoba zapomniała jaki był wątek główny tej opowieści, a do którego powrócę właśnie teraz. Kiedy było już po walentynkach, a więc był to dzień piętnastego lutego roku pańskiego tego właśnie co jest, powrócił z jednej ze swoich przechadzek Bruno. Był zaskoczony bałaganem panującym w domu, wszędzie bowiem natrafić można było na błotne ślady kopyt biesów, a i sama Królowa Lasu gdzieniegdzie pogubiła listowie ze swoich włosów. Wytłumaczyłem mu po krótce, co zaszło, po czym sam z nieprzymuszonej woli zaczął pomagać mi w porządkach. Umyliśmy wspólnie podłogi, choć muszę przyznać, że nie jest to czynność, z którą osły radzą sobie wybitnie dobrze. Na koniec wyciągnąłem ze zmywarki garnek do fondue i postanowiłem odłożyć na półkę. Na półce zaś tkwił, odciśnięty w kurzu nagromadzonym przez całe lata, dokładny kształt owego garnka.
  • Wsadzisz go tam i nigdy już go nie wyciągniesz - stwierdził Bruno - pewnie myślisz teraz, żeby wytrzeć warstwę kurzu, ale zanim skorzystasz z niego znowu, nazbiera się nowa, jeszcze większa. A może go już nigdy nie wyjmiesz? W końcu Królowa Lasu robi co chce i rzadko wraca dwa razy w to samo miejsce. Położą cię z tym garnkiem do trumny i będziesz wyglądał wtedy jak ja. To znaczy jak prawdziwy osioł - tutaj Bruno poczynił pauzę i uśmiechnął się ironicznie - Oczywiście odnoszę to do ludzkiego pojmowania mojego gatunku.
I musiałem przyznać Osłowi rację. Odstawiłem więc póki co garnek do fondue na kuchenny stół i poczęliśmy wspólnie lustrować zawartość wszystkich domowych szaf, szafek, kredensów, szuflad i innych miejsc, które spełniały rolę szczelnie zaryglowanych przed światłem słonecznym skupisk ludzkich fantów. Wszystko to w poszukiwaniu rzeczy niepotrzebnych. Przyznaję, że łatwiej byłoby napisać czego tam nie było, niż o tym co znaleźliśmy, jednak wtedy minęlibyśmy się z celem tejże historii. Wyciągając kolejno każdy przedmiot, tłumaczyłem Brunonowi jego zastosowanie. Według zamysłu twórcy, jak również inne możliwe zastosowania wynikające z pomysłowości użytkownika, co niejednokrotnie wprawiało go w zadziwienie. Innym razem parskał oślim śmiechem i wyjść z podziwu nie mógł nad ludzką inwencją, której nie był wstanie po zwierzęcemu w pełni pojąć, a może po prostu uznawał za wydumaną i niepotrzebną. Po zmarłej cioci trzymałem dwa komplety starych i eleganckich pucharów do deserów. Jeden zestaw posiadał bogate złote zdobienia, drugi natomiast, równie piękny, musiał być i przez samą ciocię nigdy nie wystawiony na pokaz publiczny, bowiem posiadał jeszcze naklejki z certyfikatem huty Julia z Piechowic. Po Brygidzie, tak bowiem ciocia miała na imię, zostało mi także kilka zestawów misek ozdobnych i wiekowych i nadających się do sałatek, lub też do innych potraw. Jeśli mielibyśmy oczywiście ochotę pokazać gościom na niedzielnym obiedzie przepych dawnych epok. Doszedłem do wniosku, że odkąd je odziedziczyłem, a więc od jakichś sześciu lat, nie użyłem ich ani razu. Nikt bowiem mnie nie odwiedzał, ani ja nikogo nie zapraszałem, bo tak żyło mi się najlepiej. Choć byli i tacy, którzy mieli mi to za złe. Trafiły te wszystkie przedmioty na stół, obok garnka. Posiadałem w swojej kolekcji także różnorakie kieliszki do alkoholu, w tym nawet piękne i kryształowe, z których także nie korzystałem od dawna, ponieważ wszystko jest dla ludzi, ale nie każdy człowiek jest do wszystkiego. Dalej przyglądałem się sprzętom z dziedziny tak zwanego małego AGD. Elektryczny parowar, którego używałem zwykle raz na trzy lata, bo przecież warzywa można było gotować na parze także w zwyczajnym garnku, a także sokowirówka stara jak świat, przywieziona przez moich rodziców jeszcze za komuny z zagranicy, z której również zbyt często nie korzystałem, jedząc przeważnie warzywa i owoce w ich pierwotnej formie. Co zdaje się jeszcze podwyższało ich wartość odżywczą. Przeanalizowaliśmy z Brunonem ilość wszelakich garnków, patelni, sztućców, krajalnic, zaparzaczy, czajników, tosterów, ekspresów do kawy i zmywarek do naczyń, a także kuchenek indukcyjnych i gazowych. Nie dziwcie się, w końcu to był duży dom, w którym rzeczy zbierały dwa pokolenia ludzkie. Znalazł się nawet jajowar po moim ojcu, który miał na punkcie odpowiedniej konsystencji gotowanych jaj prawdziwego hopla. Co też doprowadziło do tego, że ja namiętnie jadłem jaja o dowolnej zawiesistości i zawsze niezmiernie mi smakowały: na twardo, na miękko lub byle jak. Kiedy już się z tym uporaliśmy, zabraliśmy się za ubrania. Za nieskończone ilości butów, kaloszy, tenisówek i ciepłych traperów na śniegi, kozaków i kozaczków, na szpilkach, na obcasie zwykłym, również papci, starych torebek, toreb i torb, blezerów, golfów, pulowerów, kurt, kurteczek, płaszczy, ramonesek, pantofelków i pantofli, skarpet grubych zimowych, a także tych krótkich letnich i do kostki, spodenek, spodni, w tym jednych spodni na szelkach, pończoch i rajstop, getrów i legginsów, czapek z pomponem, czapek bez niego, z daszkiem i kaszkietów oraz jednej furażerki, no i był także mój kapelusz (kapelusz zostawiłem i to moja sprawa), oraz spódniczek, sukni, sukienek, bluz, swetrów i kamizelek, podkoszulek, koszulek z krótkim rękawem, koszulek z długim, a także majtek, stringów i bokserek, staników, biustonoszy, jak i pidżam szpitalnych, pidżam domowych, szlafmyc, szlafroków, garniturów, marynarek, much i krawatów...
  • Proszę cię skończ! - przerwał mi błagalnie Bruno - nic więcej nie chcę wiedzieć na temat ludzkich ubiorów i ich przeznaczenia. Poza tym i tak chodzisz na co dzień wciąż w tym samym i mi także starcza jedno wdzianie. Czy ty również urodziłeś się ubrany jak ja?
  • Gdybym urodził się ubrany w futro jak ty, to moje ubranie powinno rosnąć wraz ze mną od maleńkości. A choć ludzie wymyślili nieskończone rodzaje odzieży, to nikt nie wymyślił ubrania wytrzymałego i jednocześnie tak elastycznego, że starczyłoby na całe życie. A nikt takiego cudu nie wynalazł ze strachu nad losem wszystkich krawców, szewców, szwaczy, pracowników fabryk, projektantów mody, właścicieli sklepów odzieżowych, galerii handlowych, magazynierów, sprzedawców oraz wszystkich tych ludzi, którzy w dzień wolny od pracy pędzą kupować nowe odzienie. Jest to bowiem jedyny namacalny dowód sensu ich codziennej pracy, jedyny widoczny owoc codziennego znoju. Zamiana czasu życia spędzonego w pracy na stan posiadania. To jedyna czynność, która broni ludzi przed popadaniem w obłęd zrozumienia bezcelowości ich codziennych wysiłków. Niemniej, zostały nam jeszcze na ostatek: bonżurka, dhoti, churidar, pavada, kefija i ak kalpak, a są to rzeczy których przeznaczenia i ja nie znam i myśl ta sprawia, że czuję pewnego rodzaju ulgę.
Kiedy poradziliśmy sobie już z odzieżą, skupiliśmy się na przeglądaniu pozostałych sprzętów, bardzo dobrze ukrytych i mocno zakurzonych. Był tam stary odtwarzacz na taśmy szpulowe, jeszcze bardziej wiekowy adapter do płyt winylowych, przenośny sprzęt hi-fi na kasety, odtwarzacz na płyty CD, niemodny od dekady czytnik mp3, dwa stare telefony stacjonarne, jeden zwykły, drugi z funkcją faxu oraz kilkanaście telefonów komórkowych, mniej lub bardziej nowoczesnych, z których każdy już dawno odszedł do lamusa. Był komputer z czytnikiem dyskietek na 5,25 cala, dwa monitory kineskopowe, wielgaśny telewizor bez pilota, ale za to z zestawem do odtwarzania kaset VHS, aparat Kodaka na film do wywoływania, oraz jeszcze starszy Zenit, w którym trzeba było samemu nawijać każdą kliszę kciukiem, a także jeden z pierwszych aparatów cyfrowych z kartą pamięci SD. Znalazł się także bardzo stary laptop, z którego odpadł klawisz „Enter”, i w którym nie było nigdy funkcji Wi-Fi, znalazły się ozdoby świąteczne na choinkę i na stół wielkanocny, a wszystko to w ogromnych kartonach obok pamiątek rodzinnych, w tym medalików z różnych obrządków, życzeń z okazji komunii i bierzmowania, jak również całe stosy slajdów oraz zdjęć sprzed dekad, których nikt nigdy nie oglądał, a to wszystko uporządkowane mniej lub bardziej, w nieskończonej ilości woluminów.
  • Teraz rozumiem dlaczego stałem się bezdomny - stwierdził smutno Bruno - każde z pokoleń ludzkich wytwarza coraz to nowsze przyrządy, a te sprawiają, że poprzednie, które miały spełniać te same cele, stają się bezużyteczne. Mija ich data ważności, choć nadal działają bez zarzutu. Każde z ludzkich pokoleń zostawia po sobie ślad, starając się ocalić od zapomnienia ich epokę. Epokę odpowiednich strojów, stylów i twórczości. Wszystko to wymaga miejsca i przestrzeni. Szaf w domach, strychów, wnęk i półek. Całych magazynów na rzeczy niepotrzebne, po które często już nikt nie sięgnie.
  • W ludzkiej mowie te miejsca nazywają się śmietniskami - wyjaśniłem Osłowi.
  • W moim rozumowaniu są to cmentarzyska ludzkiej myśli i czynu - tutaj Bruno przerwał odnajdując w pamięci wspomnienia - Miałem kiedyś dom. Piękną i wspaniałą łąkę ukrytą pośród lasów. Moje myśli były w tych dniach leniwe i nieobarczone smutkiem. Wpierw zniknął las wokół mojej łąki i powstały tam domy mieszkalne dla tych ludzi, którzy nie mieścili się ze swoim stanem posiadania w miastach. W końcu i na mojej łące powstały nowe domy, choć i tak nie miałem się już po co tam zatrzymywać. Od ogromnej ilości głębokich fundamentów tak bardzo spadł poziom wody gruntowej, że wyschły ostatnie strumyki i sadzawki, a trawa i perz, którymi się żywiłem, przestały rosnąć. Nie miałem się gdzie podziać i mieszkałem w pobliżu siedlisk ludzkich. Ludzie jednak w kółko mnie przepędzali, bowiem za mało było im odebrać mi łąkę. Woleliby także odebrać moje życie, bowiem nie pasowałem im do krajobrazu. W końcu trafiłem przed pewną willę. Głodny i spragnionym. Kulawy i garbaty od ciągłej tułaczki. I tak zaczęła się nasza wspólna przygoda.
Chcąc odwrócić uwagę Brunona od posępnych myśli i jako, że przestało się to co wyjmowaliśmy z szafek mieścić na stole, poprosiłem go, aby pomógł mi wynieść wszystko na zewnątrz, na podwórze. Pozostawiliśmy sobie tylko trzy talerze, w tym ten trzeci na wypadek gdyby stłukł się któremuś z nas jeden z dwóch, po dwa widelce i noże, choć Osioł oczywiście jadł z talerze bezpośrednio, a także dwa najzwyklejsze w świecie garnki, jeden duży, a drugi mały. No i jedną patelnię, a także ostry i duży nóż. Bruno bardzo lubił kiedy kroiłem mu marchew na mniejsze kawałki. Zostawiłem sobie także dwie pary spodni, koszulę i sweter oraz kurtkę, no i buty. Jedne na lato, a drugie na zimę. Oraz bieliznę. Wyszliśmy na zewnątrz, a ja przybrałem dostojną pozę, odchrząknąłem, po czym wymówiłem mowę pogrzebową nad całą hałdą sprzętów i ubrań:
  • Drogi Brunonie. Oto jednoznaczny dowód mojego materialnego niewolnictwa. Widać tu gołym okiem, że posiadam bardzo wiele rzeczy, z których nie korzystam. Co gorsza, na niektóre z tych rzeczy wydałem spore nakłady finansowe, a na które to przecież pracowałem w pocie czoła. Mogłem wydać te pieniądze na coś innego, na przykład na podróże, albo w pierwszej kolejności nie pracować wcale, żeby je nabyć, skoro radzę sobie na co dzień świetnie bez nich. Dodatkowo poświęcałem znaczną część swojego czasu, aby utrzymać te rzeczy w porządku i czystości i potwornie oraz bezmyślnie roztrwoniłem dany mi tutaj czas mojego życia. Czego dogłębnie żałuję.
Po werbalnym epitafium wystawionym wszelakim posiadanym przeze mnie do tej pory rzeczom niepotrzebnym, zaczęliśmy wszystko z Brunonem pakować do pojemnego busa, który jeszcze w tym czasie posiadałem. Na koniec, niczym zawiadowca stacji w tokijskim metrze, Osioł dopchnął wszystko własnym ciałem i udało się nam zamknąć klapę bagażnika. Stało się bowiem tak, że podejmując wspólną dyskusje na temat tego co z rzeczami powinniśmy zrobić, doszliśmy do konkluzji, że najlepszym planem na ich dalszy los, choć przecież i tak posiadającym pewne wady, było oddanie tego co ludzkie ludziom.
  • Dokąd się udamy z naszym kramem? - spytał zaciekawiony Osioł, starając się przypiąć pasem bezpieczeństwa na krześle dla pasażera, w czym ostatecznie musiałem mu asystować.
  • Udamy się tam gdzie przyjmą nasze dary z uwielbieniem. Kieruję więc busa do samego jądra ciemności. Do centrum miasta.
  • Nie lubię miasta - odparł Bruno.
  • Ja również przyjacielu, ja również.
Po drodze Bruno z zaciekawieniem przyglądał się najpierw przedmieściom. Ustawionym w rządkach i w szczelnej zabudowie osiedlom małych domków jednorodzinnych z mikroskopijnymi ogródkami. Potem krajobraz stał się jeszcze bardziej szary i z każdej strony groźnie patrzyły na nas mieszkania ukryte w wysokich blokach, oczyma swoich brudnymi od smutku okien. Drzewa stały się rzadkością, a te które spotykaliśmy, zdawały się jedynie upiornymi  niedobitkami. Odseparowanymi od swoich domen leśnych wyrzutkami zielonego społeczeństwa.
  • Dlaczego ludzie poukrywali się w swoich małych betonowych klatkach z dala od natury, która nas zwierzęta tak bardzo pokrzepia? - Osioł przerwał ciszę naszej przejażdżki.
  • Ludzie, choć może o tym nie myślą na co dzień, mają głęboko w sobie ukryte przekonanie, że ta planeta zawsze starała się ich zabić na miliony sposobów. Zrobili więc wszystko co w ich mocy, aby zapewnić sobie złudne poczucie bezpieczeństwa. Karczując lasy, stawiając wciąż bardziej wymyślne twierdze, które separowałyby ich od ich ciemiężyciela - matki natury. 
Spojrzałem na mojego towarzysza. Wiedziałem, że tęsknie wspomina swoją łąkę i okalające ją lasy, nie bardzo rozumiejąc jak to wszystko mogło stać się możliwe.
  • Czy ludzie są teraz szczęśliwi?
  • Myślę, że cierpią na różne sposoby - odpowiedziałem zgodnie z tym, co uważałem.
  • Dlaczego nic nie zrobią aby się wyzwolić z mylnych założeń?
  • Ponieważ wielkie cierpienie może przerodzić się w okrucieństwo lecz najczęściej przybiera formę apatii (*).
Kiedy dojechaliśmy do centrum miasta, mrok opadł na nasze oblicza i zalągł się w naszych sercach. Czując się oboje bardzo niekomfortowo, postanowiliśmy jak najszybciej doprowadzić nasz wcześniej powzięty plan do realizacji. Wypakowaliśmy z busa wszystkie skarby, a pośród cienia tworzonego przez okalające nas budynki, leżące na betonowych płytach urbanistycznego skweru rzeczy niepotrzebne zdawały się lśnić niczym jakiś skarb, nie pozwalając przechodniom przejść obok obojętnie. Poprosiłem także Brunona, aby zaryczał po oślemu, aby skupić uwagę jeszcze większej ilości ludzi. Ci zaczęli powoli wyłaniać się ze swoich zatęchłych klatek schodowych, aby zobaczyć co się dzieje.
  • Za darmo!
Krzyknąłem z całych sił. Włożyłem w te dwa słowa całą swoją energię. Mimo, że zdawałem sobie sprawę, że kłamię. W tym świecie relatywnych wartości nic nie było za darmo. Nawet najbardziej wzniosłe idee zawsze musiały być obarczone wcześniejszą złą myślą, uczynkiem lub zaniedbaniem. Słowa przyniosły jednak oczekiwany skutek. Ludzie coraz zuchwalej podchodzili do naszej hałdy i przebierali szybko przedmioty, poszukując takich, które by ich zainteresowały.

Widzieliśmy mężczyznę zakładającego sobie biustonosz na oczy.
  • Są to prawdziwie dobre okulary przeciwsłoneczne. Są tak skuteczne, że nie dociera do mych oczu ani jeden promień słońca!
Widzieliśmy kobietę, która siada na moim starym monitorze kineskopowym.
  • Choć w tym przypadku design taboretu wygrywa z funkcjonalnością, to jednak warto poświęcić swoją wygodę i pokazać sąsiadom, że ma się gust oraz wyczucie!
Widzieliśmy także parę młodych ludzi, którzy z zainteresowaniem przeglądali moje albumy ze zdjęciami rodzinnymi.
  • Jest to możliwie najgorsza wersja Instagrama. Nie posiada żadnych funkcjonalności, a poza tym dokładnie każdego dnia dostajesz wciąż ten sam zestaw zdjęć. Nie chcemy oglądać tych samych zdjęć więcej niż jeden raz!
I wyrzucili moje albumy do kosza. Nie było mi jednak żal, bo pamiętałem wszystko, co było w nich zawarte bardzo dokładnie. A kiedy moje myśli dryfowały w kierunku przeszłości utrwalonej na bezpowrotnie utraconych fotografiach, doszedł mnie krzyk Brunona.
  • Jacku ratuj!
Osioł był w nie lada opałach. Przynajmniej trójka małych dzieci wdrapała mu się na grzbiet, a dwójka innych uderzała go piąstkami boleśnie w zad.
  • Ruszaj kocie, biegnij! - krzyknęło jedno z dziećmi, drugie zaś dotkliwie ciągnęło Brunona za grzywę.
  • To nie kot, to wielki pies! - odpowiedziało w zachwycie trzecie dziecko, kiedy czwarte starało się wepchnąć Osłowi do paszczy wyciągniętą z chodnika kostkę brukową - No, jedz!
  • Proszę zejdźcie z Brunona - wycedziłem przez zęby - póki jestem dobry! 
  • Dlaczego mielibyśmy z niego zejść? - odkrzyknęło piąte dziecko.
  • Ponieważ żaden szanujący innych człowiek nie powinien jeździć na koniu czy ośle dla swojej własnej przyjemności, kiedy posiada swoje własne nogi, na których jest wstanie spełnić te same potrzeby - wyrzekłem, a mój głos był coraz bardziej wzburzony - Jeźdźcie na sobie nawzajem, jeśli macie taką właśnie fantazję!
Dzieci jednak mnie nie słuchały i szczerze mówiąc nie byłem zaskoczony ani trochę, bo znałem niejednego chłystka tamtych czasów. Całkiem zwyczajnie mnie zignorowały i dokuczały Brunonowi co raz bardziej dotkliwie. Nie pozostało mi nic innego jak zejść do ich poziomu, a pozwoliłem sobie na to ponieważ niektóre sytuacje zmuszają człowieka do przejścia od gróźb werbalnych do czynu agresji, który jest zawsze wyrazem jego bezsilności. Dzieci siedzące na Brunonie zdjąłem z jego grzbietu ciągnąc mocno za uszy, które przecież odpaść mogły w każdej chwili, kiedy tak trzymałem je za nie w powietrzu, bo zły byłem strasznie. Dwójce pozostałych wymierzyłem solidne klapsy na tyłek, tak aby zakosztowały swojego własnego lekarstwa. Bruno skrył się za mnie, dzieci zaś stłoczyły się w grupce, nie płakały jednak. Były bowiem zbyt zdziwione tym, co zaszło.
  • Mam wszystko nagrane na telefonie - krzyknęła jedna z dorosłych osób, zajęta do tej pory przeglądaniem ostatnich już leżących na betonie rzeczy, które przywieźliśmy z domu - pójdziecie z osłem siedzieć za okrutne traktowanie naszych dzieci!
I wiedziałem już co się święci, kiedy każdy ze zgromadzonych ludzi zaczął sięgać po swój telefon. Jedni nas nagrywali, inni znowu dzwonili na policję. W przypływie trzeźwej myśli zdjąłem swoją starą skórzaną marynarkę, którą miałem po zmarłym wujku i krzyknąłem w niebogłosy.
  • Mon Dieu! Wiatr porwał mojego Jean Paul Gaultiera!
I kiedy ludzie trzymając w jednej ręce telefony, a drugą torując sobie przejście do marynarki niemal się tratowali, my z Brunem czym prędzej wsiedliśmy do busa, a kiedy tylko trzasnęliśmy drzwiami, wcisnąłem gaz do dechy. Po wszystkim z wrażenia Osłowi płynęły łzy po pysku .
  • Nie płacz Osiołku - powiedziałem do niego czule - już jesteśmy bezpieczni.
  • Jednak płaczę i nie mogę się uspokoić, bo doznałem gwałtu i jestem w szoku - po chwili jednak jakaś nowa myśl musiała mu się zacząć jawić w umyśle, bo zadał mi pytanie - a dlaczego dzieci ludzkie nie płakały? Czy one nie doznały gwałtu i przemocy tak jak i ja?
  • Tak, doznały. I jest mi niezmiernie wstyd za przemoc, której uległem, choć gdybym musiał, to ponownie zachowałbym się tak samo - pogładziłem tutaj Brunona czule po jego długich uszach - Nie płakały jednak jak ty, ponieważ trwały w szoku. Nikt bowiem nigdy nie zwrócił im na nic uwagi i wcześniej nie zakwestionował żadnego ich działań. Jedni nie robili tego z lenistwa, inni nie robili tego ze strachu. I ani jedni, ani drudzy nie pozwoli im nigdy dorosnąć do żadnej empatii. Wina jest tutaj także moja. 
  • Dlaczego winisz także siebie? - spytał Bruno.
  • Ponieważ dzieci tych czasów są owocem wszystkich poprzednich pokoleń ludzkich. W tym i tego, z którego ja się wywodzę. Są wyrazem wszystkich naszych cech i zachowań. Wymierzając im klapsy, wymierzałem tak naprawdę klapsy ich rodzicom, zajętych wciąż zbieraniem rzeczy nieistotnych.
  • Dlaczego mylili mnie z psem i kotem? Czy ludzkie szczenie nie wie jak wygląda osioł?
  • Ludzkie szczenie nigdy nie było poza murami miasta. I zna tylko te zwierzęta, które hoduje z rodzicami w betonowych mieszkaniach. A więc psy i koty. I choć trzymają poza miastem w wielkich fermach i w niewoli kurczaki, świnie i krowy, aby karmić ich mięsem swoje pupilki, to nigdy nie przyjdzie im do głowy, jak okrutna i bezmyślna jest idea utrzymywania jednych zwierząt kosztem drugich.
Nasza droga prowadziła do domu i im mniej byliśmy otoczeni blokową rzeczywistością, tym bardziej wracały nam humory. Weszliśmy do budynku, który wcześniej szczelnie wypełniony był rzeczami. Teraz wypełniony był pustymi szafami, w których jedynie ślady w kurzu dowodziły ich wcześniejszej zawartości. Położyłem się zmęczony do łóżka, a Bruno umościł się obok. I tak, połączeni wspólnymi przejściami, pierwszy raz staraliśmy się zasnąć w tym samym pomieszczeniu, czując w swojej obecności pewno rodzaju pokrzepienie i oparcie. I choć byłem strudzony, to bezskutecznie przewracałem się z jednego boku na drugi, a sen nie nadchodził. I kiedy usłyszałem w końcu postękiwanie Brunona, wiedziałem, że i on musi mieć podobny problem bezsenności. Usiadłem na skraju łóżka.
  • Noc, a nocą gdy nie śpię, wychodzę choć nie chcę (**) - zaśpiewałem cichutko.
  • Nie znam ludzkich pieśni - odpowiedział Bruno - wiem jedynie, że drażnią one zwierzęce ucho, tak jak ludzkie drażni śpiew osła.
I Osioł począł śpiewać pieśń właściwą dla jego gatunku. Pieśń o perzu skąpanym w rosie i świetle świtu, kiedy to smakuje najlepiej. I muszę przyznać, że coś w jego muzycznej opowieści ujęło mnie do tego stopnia, że i ja poczułem głód na znienawidzony przez tych, którzy uprawiali rolę, elymus repens.
  • Skoro i tak nie śpimy, zróbmy coś z tymi nieszczęsnymi szafami. Zróbmy coś z tymi nieszczęsnymi półkami, biurkami, kredensami i szufladami. Zróbmy porządek z drzwiami i ościeżnicami! - powiedziałem z entuzjazmem wycierając sen z oczu.
  • Co możemy z nimi począć?
  • Oddaliśmy ludziom co ludzkie - rzekłem z przekonaniem - a teraz oddajmy lasowi co leśne!
A jako, że mieszkałem w sąsiedztwie niewielkiego lasu, który ostał się pomiędzy osiedlem ludzkim z jednej strony, a polem rzepaku z drugiej, to tam właśnie zaczęliśmy wspólnie wynosić wszelkie drewniane meble, które były w naszym posiadaniu. Miałem ogromne szczęście, posiadając za przyjaciela Osła, bowiem taki jest wstanie unieść wiele. Wielokrotnie więcej są wstanie podnieść jego barki, niż barki ludzkie. Dosłownie i w przenośni. Wszystko to jednak czynił z własnej woli i w imię przyjaźni. Dlatego nie było mi źle na duszy, kiedy wspólnie targaliśmy ciężkie szafy na środek lasu i pośrodku nocy. A gdzieś w oddali pohukiwała sowa.
  • Oto człowiek z osłem niosą ciała martwych drzew w miejsce ich narodzin. To zwiastuje koniec!
  • Nie przejmuj się jej gadaniem - rzucił cicho Bruno - sowy już tak mają, że wszystko widzą w czarnych barwach. Może dlatego, że śpią za dnia, a żerują w nocy?
Po kliku kursach udało nam się zanieść ostatni już kredens na pokaźną teraz stertę mebli, którą ułożyliśmy pośrodku drzew. Zmęczony Bruno położył się na leśnej ścieżce wyciągając kopyta do przodu i kładąc zmęczony pysk między nimi. Ja natomiast za jego przykładem również siadłem na ziemi, opierając się plecami o jego bok. Krople potu wlewały mi się do oczu, dlatego przetarłem je, kiedy nad składowiskiem moich starych mebli poczęły dziać się rzeczy niepojęte. Oto z mojej starej drewnianej szafy wyszedł Dąb. Był on w kwiecie wieku, wielki i dorodny, lśnił cały, a mimo to zadawał się przeźroczysty i mogłem patrzeć wprost przez niego. Przysiągłbym, że skłonił się nam, a potem rozpłynął w powietrzu. Kiedy zniknął, szafa obróciła się w próchno, tak jakby nigdy nie istniała. Wciąż byliśmy z Brunonem oszołomieni tym co stało się z szafą, kiedy ze stołu wyszedł Buk, z krzeseł młode Jesiony, z kredensu Sosna, z szafek kuchennych Modrzewie, a z półek Świerki. Wszystkie lśniące jak duchy, ale przy tym piękne i dumne. Kłaniały się nam i znikały, a to co po nich zostawało, a co do tej pory było meblami różnorakimi, obracało się w ruinę pokrytą mchem i nie przypominało już w niczym swojej poprzedniej postaci. I kiedy nic już się prawie nie ostało z naszych mebli prócz jednej tylko szafki nocnej, wyszedł z niej Orzech pod postacią zjawy. Skłonił się nam i rzekł.
  • Za wasz uczynek pragnę wam sprawić dar. Dar rozmowy z drzewami i roślinami.
Orzech wyrzekł to i również zniknął, jak reszta jego kompani. Siedząc przy górce próchna patrzeliśmy na siebie z Osłem zaskoczeni. A zaskoczeni byliśmy tak bardzo, że żaden z nas nie mógł wydobyć z siebie słowa. Początkowo zdawało nam się, że trwamy tak samotnie i w ciszy nocy, jednak wkrótce przekonaliśmy się, że było to dalekie od prawdy. Naszych uszu dochodził szum liści, trzaskanie gałęzi i skrzypienie grubych pni. I choć najpierw nie mogliśmy połączyć tego w sensowny szyk zdań, to po jakimś czasie przyzwyczailiśmy nasze uszy to tego pachnącego korą języka drzew.
  • Człowiek - rzekły śpiewnie Brzozy.
  • I osioł - dodały Sosny.
  • Idą wspólnie - zauważyły Bluszcze.
  • Ale dokąd? - zapytała głucho i spod ziemi Grzybnia, która łączyła wszystkie leśne korzenie w jedną zgodną całość.
***

Nad ranem staliśmy z Brunonem ponownie przed moim starym domem. Jakaś część mojej duszy była wtedy bardzo rozdarta. Nie wiedziałem czy powinienem wejść do opustoszonego budynku, w którym przecież mieszkałem przez te wszystkie lata swojego życia, a którego puste ściany odbijałyby już teraz tylko echa kroków moich i Brunona. Czułem się się tak ponieważ jakaś część mnie pragnęła już tylko wrócić do lasu, tak aby móc dalej słuchać urzekającej mowy roślin, której z Osłem dopiero co się nauczyliśmy w sposób tajemniczy i z pewnością magiczny. Jednak nie byłem przekonany, czy po tym wszystkim co zaszło między moim gatunkiem, a gatunkiem zielonym, ktoś taki jak ja miałby prawo towarzyszyć temu ostatniemu? Czy szkody i okrucieństwo jakiego człowiek dopuścił się wobec natury, nie były już zbyt wielkie na to aby choć jeden z nas, ludzi, mógł przeprosić za zachowanie reszty? I zapragnąłem zrobić choć jakiś mały, najmniejszy gest. Coś na zgodę i zbudowanie zaufania. Zaczynało świtać, kiedy spojrzałem na mój umęczony ogród. Na brzozy i sosny, które niegdyś były częścią lasu, w którym wcześniej złożyliśmy ciała drzew pod postacią mebli. Teraz były na zawsze oddzielone od swojej macierzystej kniei płotami, domami i asfaltem ulic. Spojrzałem na hortensje, które zasadziła niegdyś moja matka, na krzak dzikiego bzu, który przyniósł tu skądś mój ojciec. Na drogie mi tawuły, które rosnąc przy płocie zawsze chroniły mnie przed spojrzeniami sąsiadów. Na trawę, która wciąż nie miała tu dość wody by się rozwinąć. I usychała. Wciąż usychała i z każdym latem w większym stopniu. Zresztą chyba tak samo jak wszystko co tutaj rosło. Nadstawialiśmy z Brunonem uszu, jednak nie słyszeliśmy na ludzkim osiedlu mowy roślin. Kiedy zaczynało już świtać, spojrzałem na mój ogród i zwróciłem się do niego. Najbardziej czule jak potrafiłem.
  • Drogie Brzozy, ukochane Sosny, piękne Hortensje i Bzy, miłe mi Tawuły. Wy wszystkie, które karmiłyście mnie przez te lata swoim widokiem i zapachem. I ty Trawo, która już jesteś ledwie zielona, a po której chodziłem i w której nie raz się kładłem w ciepły dzień, spoglądając wysoko na chmury - tutaj wziąłem głęboki wdech, bo chciałem, żeby mnie wszystkie usłyszały - Zaklinam was, idźcie stąd, jeśli jeszcze starczy wam sił! Znajdźcie sobie bardziej godne miejsce do życia.
A drzewa i rośliny spojrzały się na mnie wyczekująco i miałem wrażenie, że zbudziłem je z bardzo długiego snu. Ze snu, który przypominał już prawie śmierć. Spojrzeliśmy z Brunonem po sobie, bo nic ponadto się nie wydarzyło. Ten ogród, tak jak stał niemy i martwy przez cała lata, tak zdawało nam się, że tkwi dalej zaczarowany w bezruchu.
  • Wracajcie do waszej macierzy! - krzyknął Osioł z całych sił.
A ponieważ mowa ośla jest zdecydowanie bardziej doniosła niż ludzka, musiała dotrzeć do korzeni zielonego ludu zamieszkującego mój ogród. Mieliśmy bowiem wrażenie, że ziemia poruszyła się lekko pod naszymi stopami i kopytami. 
  • Śniło mi się, że umieram w agonii, długo i bez wody - rzekła jedna z Brzóz, przeciągając sennie swoje gałęzie.
  • I nam się to śniło - odrzekły Sosny, strząsając ze swych gałęzi kilka zagubionych szyszek.
  • Śniło mi się, że przestałam na wiosnę kwitnąć w białe kwiaty - dodała Tawuła.
  • A nam się śniło - wtrąciła Trawa - że stał na nas osioł z człowiekiem i kazali nam wyruszyć w podróż.
  • Przeto rośliny nie chodzą - powiedział ziewając Bez.
  • A mogłyby... - odrzekła z rozmarzeniem Hortensja.
I choć byliśmy z Brunonem coraz bardziej zmęczeni po nieprzespanej nocy, to z ciekawością przysłuchiwaliśmy się dalszej rozmowie ogrodu. Rośliny rozmawiały ze sobą najpierw o zasadności podróży, potem o możliwościach chodu jakie dawały niewprawne w przemieszczaniu się korzenie. Na sam koniec zaś o możliwych kierunkach wojaży. Jako najstarsze decydowały tu Brzozy i Sosny. Pierwsze chciały iść na południe, w dające schronienie górskie ostępy. Drugie chciały iść na wschód, gdzie ludzie podobno nie byli jeszcze tak zepsuci przez nigdy nienasyconą chciwość posiadania. Ostatecznie udało im się dojść do kompromisu i jako kierunek swojej tułaczki obrały południowy-wschód. Drzewa postanowiły unieść także na swych jeszcze w miarę mocnych gałęziach mniejsze rośliny. I tak Bzy, Tawuły i Hortensje wspięły się mozolnie po ich pniach i umościły się w miarę wygodnie wśród listowia i igliwia. Trawy zaś podzieliły się na mniejsze połacie i zwinęły niczym dywany w zielone rulony. Drzewa zaś pochyliły się nad nimi i pochwyciły w galęzie. W ogrodzie ostała się już tylko ziemia i kiedy było już wszystko gotowe, Brzozy i Sosny poczęły w niej sunąć swoimi korzeniami, czyniąc potężne i głębokie bruzdy w glebie, aż zatrząsł się cały mój dom w posadach. Przestąpiły następnie przez płot, niszcząc go niby był stworzony z pajęczej sieci. Kiedy dotarły do ulicy, najpierw bruk chodnika począł odskakiwać na wszystkie strony niczym żaby, które skaczą do stawu. Asfalt ulicy pękał zaś pod naporem drzew, jakby sunął przez niego lodołamacz. Patrzyliśmy z Brunonem oczarowani jak moja ulica zamienia się w ruinę i kupę gruzu. Jak mój ogród, krocząc w poszukiwaniu miejsca na dobre i nowe życie, niszczy kanalizację, wyrywa kable elektryczne tkwiące głęboko pod asfaltem i te od światłowodu. Nic co stało na drodze drzew nie było bezpieczne. Spojrzałem tępo na Osła.
  • Dokonało się nasze dzieło. Jakiekolwiek by ono było lub nie było, ponieważ nie mam pewności.
  • I co zamierzasz dalej?
  • Wrócę do domu, cóż innego miałbym począć? Innego życia nie znam - odparłem zmęczony.
A kiedy wypowiedziałem ostatnie słowo, mój dom zachwiał się. Stało się tak, ponieważ drzewa znacznie naruszyły jego fundamenty. A potem runął. Runęły ściany w gruzy z cegieł, tynków i tapet oraz parkietów i kafelków. Kurz omiótł nasze twarze i ciała i staliśmy się cali biali, niczym duchy w świetle wschodzącego słońca. Gdzieś tam, pod warstwą zgliszcz mojego domu, tkwiły ważne dokumenty, zobowiązania i odłożone pieniądze na spłatę tych zobowiązań. Gdzieś tam tkwił pogrzebany bus i ukochany motocykl. Komputer, na którym pisałem opowiadania, a także reszta rzeczy, które z Osłem postanowiliśmy zachować. Trzy talerze, po dwa sztućce, kurtka i buty na zimę.
  • I co zamierzasz? - powtórzył Bruno.
  • Pójdę z drzewami, cóż innego mógłbym począć? Moje stare życie zamieniło się w kurz na naszych ciałach.
I choć byliśmy bardzo sfatygowani, to Bruno entuzjastycznie parsknął. Myślę, że bardzo chciał dowiedzieć się jak skończy się ta historia i zwyczajnie pozostać jej dalsza częścią. Dogoniliśmy więc drzewa. Nie trudno było ustalić dokąd się udały, bowiem ich szlak znaczył ślad destrukcji zniszczonej aglomeracji. Powyrywane lampy uliczne i zgliszcza ulicy. Małej i zaspanej miejscowości, w której przez te wszystkie lata mieszkałem. A kiedy moi sąsiedzi się w końcu obudzili, przywitał ich świat bez prądu i internetu oraz bez bieżącej wody. Z ulicą, po której nie przejechałby nawet ich najdroższy samochód terenowy. Wyszli przed domy i pierwszy raz od dawna zaczęli ze sobą rozmawiać. A mówili o tym co właściwie się tu mogło wydarzyć, i o tym gdzie zniknął dom starego Jacka, tego lokalnego ekscentryka. Pierwszy raz od dawna czuli, że coś ich łączy, nawet jeśli była to tylko zniszczona ulica, oraz że teraz będą mieli więcej czasu.

***

A o tym co wydarzyło się dalej, będzie można przeczytać w trzeciej części cyklu pod tytułem "Powrót Królowej".



(*) cytat z książki Josepha Conrada, "Jądro Ciemności"
(**) cytat z piosenki tekstu Artura Rojka, "Długość dźwięku samotności"