„Drogi Palancie,
Minęły lata odkąd odnalazłam ten mały domek, ale że go odnalazłam, zajęło mi lata zrozumienie. Jednak kiedy go odnalazłam i później po latach, kiedy dopiero się w tym odnalezieniu utwierdziłam, przekonałam się, że nosiłam go cały czas w sercu. Wiele lat wcześniej, zanim moje myśli zaczęły krążyć wokół wszelkiego rodzaju zapomnianych mitów, filozoficznych dysput z samą sobą, a z czasem twierdzeń tak ostatecznych, że doprowadzały mnie nieraz do różnorakich uniesień oraz depresji (zresztą naprzemiennie), pewien człowiek, przyjaciel z dawnych lat, którego darzyłam wtedy jeszcze estymą, a z czasem litością, w wyniku nękających jego rodzinę, a także ostatecznie i jego samego, okropnych chorób dziedzicznych, powiedział mi, że człowiek przez życie nie staje się sobą, a zwyczajnie przypomina sobie zaledwie kim jest w istocie i był od samego początku. Może tak właśnie jest. I teraz, kiedy jest późno w nocy i o tym myślę, stwierdzam, że być może niektórzy z nas rodzą się z amnezją, która z czasem ustępuje. Ale zdecydowana większość z nas rodzi się z amnezją, która nie ustępuje nigdy, a na koniec zapadają jeszcze na demencję starczą i ich zapomnienie siebie samych jest wtedy już dwukrotne. Mnie to jednak nie grozi. Przypomniałam sobie siebie do trzech pokoleń wstecz.
Siedzę w małym domku swojej dawno zmarłej babki, a zmarłej tak dawno, że wspomnienie jej pogrzebu jest drugim w kolejności z pierwszych wspomnień mojego życia. W pierwszym z nich babka przykuta do łóżka, rozrzuca mnie i przynależnemu mi pokoleniu kuzynów, małych berbeci, traktujących jej chorą osobę jako stałą atrakcję domu dziada, tabletki na kołdrę. Pod kołdrą chowało się jej umęczone ciało. Tabletki te zjadaliśmy i najprawdopodobniej były to witaminy, a nie ciężkie leki na jej substancję, umysł i duszę, rozpadające się pod naporem świata. Zresztą nie wiedziałam, że świat na nas napiera, aż do momentu, kiedy wyskoczyłam pierwszy raz z samolotu ze spadochronem. Przekonałam się wtedy, że powietrze jest tak gęste, jakby ziemia nie chciała mnie przyjąć z powrotem na swoje łono, bezwstydnie uderzając w me ciało tak mocno, że ostatecznie ustałam w spadaniu na poziome kilometra. Złożyłam wtedy spadochron i po godzinie odpadłam w końcu na pas lotniska. Kiedy dotknęłam stopami traw porastających pas startowy, uniosłam w górę głowę i zdałam sobie sprawę z tego, że napierają na mnie niepoliczone kilotony powietrza, i że nam, ludziom, udaje się tu tylko przeżyć dlatego, że jesteśmy podobni do węgorzy, choć tego nie widać - tak obśliźli od grzechu pierworodnego, że mordercze powietrze prześlizguje się bezpieczenie po naszej skórze. Ktoś mógłby się zapytać - jak więc żyją tutaj razem z nami winne niczemu zwierzęta i rośliny, a już patrząc dalej i wstecz, jak przeżyli ci pierwsi nieszczęśni ludzie, którzy grzechu żadnego jeszcze nie popełnili i skóra ich podobna była do papieru ściernego? Otóż wiem to, i śpieszę to wyjaśnić, choć powoli. Sęk w tym, że jeszcze sobie tego nie przypomniałam i przypisuję to ostatkom mojej amnezji dziecięcej lub też alzhaimerowi noworodków, tak jak poprawnie napisane jest w encyklopedii. W tym wydaniu, które posiadam jedynie ja.
Po trudach Drugiej Wojny, które jeszcze bardziej wyeksponowały jej dziedziczną chorobę psychiczną, babka, kiedy stawała się nie do zniesienia dla męża i jej dzieci, a więc dla mojej matki i licznego wujostwa, wyjeżdżała do swojego małego domku nad jeziorem. Tak opowiadał mi mój ojciec, który wiedział o tym od swej żony. Matka sama z siebie nigdy by mi nie opowiedziała tej historii rodzinnej. Niewiele mi mówiła, chyba, że w przypływie gniewu. Wracając do babki… Wyjeżdżała na przykład wtedy, kiedy w furii pocięła moją matkę nożem po głowie, albo w innym przypływie szału przewróciła świąteczną choinkę, a prezenty powrzucała do rozgrzanej kozy. Traciła nad sobą panowanie, jednak nie do tego stopnia, by nie wiedzieć, że musi się oddalić od swojej rodziny, tak, by pozwolić im funkcjonować. Dziad zostawał więc sam w domu z dzieciakami, które musiał nakarmić i wychować. Babka natomiast kontemplowała swoją samotność dobrych kilkadziesiąt kilometrów od nich, w jej małym domku, gdzie nikt jej nie niepokoił. Trwała tam miesiącami. Zdarzało się tak, że dziad jechał po nią w końcu, w całej swej wyrozumiałości mimo wszystko tęskniąc za nią, a czasami wracała sama. Kiedy czuła się na to gotowa. Nigdy nikogo jednak nie przeprosiła, nie umiała.
Domek nad wodą, który należał do mojej babki, dawno już nie istnieje w tym świecie. Noszę go jednak w sercu. Oprócz niej, jest też tu moja prababka i matka. Siedzimy tak we cztery, ja żywa, one dawno umarłe. Czuję w sobie ich grzechy, tylko w przeciwieństwie do nich, nie przyjeżdżam tutaj na chwilę. Na ten miesiąc, dwa, żeby się uspokoić. Mieszkam tu na stałe, tak, aby nikogo w przypływie gniewu nie skrzywdzić. Teraz i w przyszłości. Nie ma też dzieci, którym mogłabym przekazać moje dziedzictwo.
Dlaczego Ci więc to wszystko opowiadam, Drogi Palancie? Śniłeś mi się siódmego sierpnia, pamiętasz? Wtedy widziałam Cię pierwszy i ostatni raz. Powiedziałeś mi, że chcesz ode mnie wszystkiego. I tak minęło mi lato, jesień, a teraz zima ma się już ku końcowi. I ja czekam na Ciebie. Bo pomyślałam, że weźmiesz także moją chorobę. Bo jak wszystko, to też i to. I ze wszystkich ludzi świata, pomożesz mi spalić ten dom, który noszę. Tak, by doszczętnie strawił go ogień i nikt już nie musiał się od nikogo oddalać.
Jednak może Ty nie istniejesz? A może drogi do mnie tak dalekie i zawiłe? Uwikłane w nasze osobne czasy i przestrzeń, zawsze nieodpowiednie i niedopasowane.
Twoja Karolina”
***
W swoim mieszkaniu Karolina skończyła pisać list. Starannie włożyła go do koperty, a tą podarła i wyrzuciła do kosza. Obiecała sobie odrzucić mrzonki o miłości, które dręczyły ją od pamiętnego, letniego snu. Spojrzała przez okno na czarne, nocne niebo, ostatecznie uzmysławiając sobie, że nikt taki jak Czarny Pan nie istnieje. Na niebie nie było nigdy żadnej czarnej karocy, a ona uznała, że jednak jest pospolitą idiotką, uwięzioną w świecie własnej fantazji. Samotną jak pies, choć z wyboru.