sobota, 26 listopada 2022

Korowód na dalszych planach

 


Jakże tu wysoko. I jakże tu cicho. Jakże jest mi się tu samemu. Choć tłum i gwar. Jakże nie ma tu komu sprzedać swej prawdziwej myśli. Jaka tu ważność być by mogła, ale jest tylko uważność dla obcych uczuć i słów.


Gdyby było dla mnie jeszcze cokolwiek do zdobycia, pokazania i udowodnienia. Ale przecież tu wysoko i droga się urywa. Więc co, komu i na co? Wszystko co miałem w sobie naprawić, prężąc na pokaz swoje muskuły w narcystycznym odruchu, zostało naprawione teraz po trzykroć. Dla pewności. Jeśli tylko mogę, cofam się więc za kurtynę. Po angielsku, a może jeszcze inaczej. Jednak pewnym krokiem, bo wypełnia mnie już tylko ocean spokoju i spotykając mnie znów kiedyś, nie poznałabyś, że to nadal ja.


Wolność kojarzy mi się z anonimowością. Z chatą wśród gór, gdzie tylko Ty i ja. Coś niemodnego, ja porąbałem drewno, a Ty upiekłaś placek. Albo na odwrót, choć nie jesteś dość silna by unieść polano, a mi czasem wychodzi zakalec. I obcy mogliby przysiąc, że to nuda na sto dwa. I tak by to było, aż w końcu jedno z nas by odeszło, chyba, że napisania końca naszej historii podjąłby się sam Bułhakow.


Och… Jak bardzo nie chcę iść na przedzie. Wykazywać się wciąż niedościgłą empatią, telepatią i telekinezą. I gdy tylko będę już mógł, zmylę ten korowód. Choć akceptuję, że może się to bardzo długo jeszcze nie udać i mimo wszystko wdzięczny jestem za swą swoją rolę w tym przedstawieniu. Bo jest ona zaszczytem. Choć trudnym do odegrania.

niedziela, 20 listopada 2022

Jaką jesteś ideą?

 

  • Nie mogę wszystkiego załatwić za Ciebie.
  • Ach tak?
  • Przecież zdajesz sobie z tego sprawę. Taki jest porządek rzeczy.
  • Zrozum… niektóre klątwy wpisane są aż do mojej pamięci komórkowej. Jak mam nad nimi zapanować?
  • Zadaj sobie pytanie: Jaką jestem ideą?
  • Salman mnie o to pytał, chwilę potem jak stracił oko z rąk muzułmańskiego ekstremisty…
  • Być może to pytanie jest zasadne.
  • I co przez to wskóram?
  • Kiedy poznasz swoje prawdziwe imię, uzmysłowisz sobie, że ono ewoluuje wraz z Tobą. Może być dane na zawsze, tylko jeśli trwasz w miejscu. Z pewnością jest tak, że klątwy dotykały ciebie w przeszłości. Lecz czy nosiłeś wtedy to samo imię, które nosisz obecnie? Czy będziesz nosił to samo imię, jakie nosisz teraz, za kolejną dekadę?
  • Nie sądzę. Wciąż idę. Prawie zawsze idę.
  • Tak i z pewnością jesteś zmęczony. Czy zamierzasz choć raz popełniać jeszcze te same błędy, które popełniłeś, a które wciąż w rezultacie tak cię obecnie ograniczają? Kiedy poznasz swoje prawdziwe imię, nie to, które wydaje się tobie, że znasz, wtedy wiele rzeczy zmieni się na twoją korzyść, a stare nazwy nie będę miały już takiego wpływu na nowe. Czy jesteś nadal tym samym Głupcem?
  • Nie sądzę…
  • Jaką więc jesteś ideą?
  • Jestem…

piątek, 11 listopada 2022

Wszystko co dojrzałe, pragnie umrzeć


To wiersz z rymami lub bez, w zależności jak się trafiło. Licentia poetica.


Załóż moje okulary i przejrzyj choć raz

Wiem, że nie nosisz, ale weź moje,

Przecieram dla Ciebie szmatką 

Bo teraz w końcu masz dla mnie czas

Tak, to istotne i nie jest to żart

Potrafię sobie bez nich poradzić przez chwilę 

Nie wpaść na ścianę i popaść w ruinę 

Może tego nie widzisz, lecz teraz proszę patrz


Ludzie są jak owoce


Kwaśni jak pigwy są niektórzy

Inni soczyści i słodcy jak jabłka, 

Kiedy się mienią po obfitej burzy

Ty chyba jesteś bardziej antyczna

Może więc jesteś owocem starym

Mojego poznania i zapomnienia

Za mało mówiłaś do mnie o sobie

Więc nigdy nie mogłem poznać prawdy o Tobie

Choć sam już nie wiem czy jeszcze muszę


Czy mogę?


Lecz teraz: czy widzisz to co ja widzę?

Ludzie są jak owoce, upadają z gałęzi kiedy ich pora

Nie płacz więc po nich, zaakceptuj ich czas


A jakim ja jestem owocem?


Pytał mnie będzie ktoś kiedyś może

Jak spędziłem tę wojnę o trudnej porze

Opowiem wtedy zgodnie z prawdą

Że byłem wtedy w lesie i spostrzegłem tygrysicę

Była głodna i wyczerpana

Z rozpaczy pragnęła zjeść swoje młode

Zwinąłem się więc w kłębek pod jej stopami

Z litości postanawiając jej oddać swe truchło


Na pożarcie


Me ciało jednak z szyfonu, a serce z kamyka

Zmarła więc tygrysica, a ja pozostałem rozdarty

Przez jej pazury i zęby, w ostatnim odruchu jej siły


Pozbierałem się wtedy na powrót 

Zszyłem i poszedłem dalej

Choć wszyscy byli martwi:

I młode, i tygrysica 

Oraz ja, który tylko udaję człowieka

I Ty, która w końcu masz dla mnie czas

Bo oboje jesteśmy już tylko duchami

Istotami z szyfonu, z kamykami pod splotami


Wszystko co dojrzałe, pragnie umrzeć


I także my, choć nie widzieliśmy

Już wieki temu rozkładaliśmy się wśród traw

I tylko jeszcze tu tylko jak duchy krążymy

Wołamy do siebie i zawodzimy

środa, 2 listopada 2022

Zaduszki

Nie użalam się nad sobą. Po prostu wyraźnie widzę kres.


Po siedmiu dniach wjechałem ze zmęczenia samochodem w ścianę garażu. Po dwustu pięćdziesięciu dwóch dniach poruszanie wyraźnie sprawia mi trudność. Ból zaczyna się w lewej stopie, przechodzi przez kolano do miednicy, potem przez lędźwiową część kręgosłupa do lewego podżebrza, promieniując na ramiona i szyję. Przed wojną biegałem wiele kilometrów. Teraz z trudnością dochodzę w noc zaduszną do grobu ojca. Powiedz mi Kochana, czy to wszystko miało jakiekolwiek znaczenie? Czy mój znak to jedynie odcisk stopy na mokrym piasku, który zaraz będzie zabrany przez ocean?


Nie jest mi siebie żal. Po prostu widzę ogrom całej klęski wszechświata, który jest w moim ciele i tego poza nim.


Nie mam jeszcze czterdziestu lat. Jednak w tej chwili jestem starcem i wyobrażam sobie, że może tak właśnie wygląda śmierć. W ogromie bólu i utrapienia, powoli odpływamy w nieznane i to akceptujemy, ponieważ jest to lepsze niż kurczowe trzymanie się życia, misternie złączonego z cierpieniem. Przez moment czuję, że nie wyjdę z tego cmentarza. Ze zmęczenia rzeczywistość miesza mi się ze snem, mijam ludzi, ale oni chyba mnie nie widzą. Być może mam już inną gęstość i przebywam bardziej na planie astralnym, niż fizycznym. Chciałbym się więc położyć, spać ze zmarłymi, bo nigdy nie rozumiałem tak bardzo końca i nigdy nie wydawał mi się tak bardzo krzepiący. Wojna bowiem odebrała mi wszystko już nie jeden raz. Ta wewnątrz i ta na zewnątrz. Moja i Wasza. W imię pokoju.


Nie czuję żalu. Rakiety nie latają nad moją głową.


Nie śpię już nigdy. Noc przynosi jedynie trans i wizje, w których żywi i ja oczekują na przejście na tamten świat. Nie ukołysze mnie już żaden lek nasenny. Wygląda na to, że od dzisiaj nie mogę nikomu już pomóc, więc powiedz mi Kochana, czy to wszystko miało jakiekolwiek znaczenie? Ta kropla pomocy w oceanie beznadziei?



Prawdą jest, że czuję żal dla tylko Ciebie. Rakiety latają nad Twoją głową Kochana. Nie ma wody w kranie, prądu w gniazdku i internetu w kablu. Przepraszam, że nie umiałem Cię uratować, choć dałbym za to wszystko. Ale już nic nie mam do oddania. 

Chodziłem bowiem w bezksiężycową noc po lesie, tak jak robiłem to kiedy byłem dzieckiem. Ponieważ chciałbym być znowu właśnie nim. Źle się jednak stało na tym spacerze. Skusiłem je i przyszło Licho. Powiedziało, że zabierze mi wszystko w zapłacie za życie dziesięciu mężczyzn, którym mnie obdarowało. Musiałem kiedyś zawrzeć z Lucyferem taką umowę, ale dobrze tego nie pamiętam. Rzekłem więc:


„Weź więc mój cień, to wszystko co mam.”


Myślałem bowiem, że się wykpiłem, bo był środek pochmurnej nocy i ciemno było jak makiem zasiał. Diabeł był jednak sprytniejszy, bo zapalił ogarek i wydobył mój cień z mroku, rzucając go na leśną ścieżkę.


„Biorę go więc”, rzekł i jednym ruchem piekielnego sztyletu pozbawił mnie tego ludzkiego przymiotu, odcinając przy podeszwach butów i tym samym odebrał możliwości rzucania mego kształtu ciała na otoczenie. Tak, żebym mógł się dowiedzieć, że to wszystko co uczyniłem, było nie więcej warte niż funt kłaków. 


„Adieu” dodał i zniknął.


Z radości i roztrzepania, a może z przebiegłości, bo Diabeł  jest częścią tej siły, która zawsze zła pragnąc, wiecznie dobro czyni, zostawił jednak ogarek świecy, wciąż płonący na ścieżce. I podniosłem go. Ponieważ po życiu przychodzi nieodwołalnie śmierć, a po śmierci - życie.


czwartek, 13 października 2022

Я відчуваю жаль і смуток своїх вчинків.

 

Przychodzimy na ten świat, niczym na pole bitwy. Pod koniec dnia większość z nas nauczy się zabijać. Po krótkim okresie świętej infantylności, owej legendzie przypisującej świeżo narodzonym niewinność, chłopcy i dziewczęta wkrótce chwycą za miecze, aby, jak im się zdaje, zapewnić sobie przetrwanie. Bo życie to nie zagadka do rozwiązania. Trudny orzech do zgryzienia, no chyba, że naprawdę chcesz połamać sobie zęby. To sytuacja zastana, którą trzeba jakoś przeżyć wsród innych, którzy także będą torowali sobie drogę siłą. Są także Ci, którzy pod koniec tego samego dnia zwrócą się przeciwko swojemu własnemu jestestwu. Będą jak Mojżesz i Ramzes w jednej skórze. Uderzą laską i ściągną na siebie egipskie plagi, nie wymażą jednak krwią baranka własnych drzwi, aby się przed nimi uchronić. Jednak z trzeźwością  poranka nieliczna część jednych i drugich odrzuci miecze. Zmarzą w świętej rzece krew bitewną ze swoich obliczy i dłoni, we wstydzie własnych czynów, który poprzedza wielkie i małe przemiany. Będą także starali się opatrzyć okaleczenia tych, których ranili w amoku, kiedy poddali się zgubnemu instynktowi przetrwania. Zrozumieją, że kiedy pozbawiasz życia drugiego człowieka, uśmiercasz również siebie. Religie uczą nas, że, niechybnie, egzystencja to cierpienie. Te same religie nie pozostawiają nas jednak z niczym. Są bowiem drogi uświęcone, przełamujące narzucone z pradziada schematy. A w każdym, nawet najgorszym mroku, jątrzy się choćby małe światło. Bo czym byłaby ciemność, bez odrobiny światła? Niczym w istocie. Jest więc nadzieja i wiara, w wiecznej opozycji do braku sensu i nihilizmu. Tego który zostawia nas z niczym.


Nie potrafię Cię jeszcze do końca oswoić. Ale to nie znaczy, że jest to niemożliwe. Nie potrafię zmienić Twoich zaszłych dróg, ale to nie znaczy, że nie prostuję tych przed Tobą, wtedy kiedy nie patrzysz. Po prostu nie nastał dla nas obu jeszcze świt. Jednak, jak mówią, przed świtem nastaje największy mrok. A mrok nam obu sprzyja, otula łagodnie niczym koc, kiedy inni zamykają przed nim ościeżnice. Dla Ciebie i dla mnie do jutrzni już niewiele. Choć już w istocie czujemy żal czynów własnych oraz innych braci i sióstr. Jednych potworniejszych od drugich. I choć nie ma jeszcze na horyzoncie zarannej gwiazdy, wybaczamy jednym, i staramy się zadośćuczynić innym. Choć na razie robimy to jak możemy. Czyli po omacku i w ciemności. Taka jest bowiem nasza droga.


Світ ламає всіх.

Деякі люди стають сильнішими на зламаних місцях.

poniedziałek, 14 lutego 2022

Karolina pisze pierwszą (i ostatnią) walentynkę


„Drogi Palancie,

Minęły lata odkąd odnalazłam ten mały domek, ale że go odnalazłam, zajęło mi lata zrozumienie. Jednak kiedy go odnalazłam i później po latach, kiedy dopiero się w tym odnalezieniu utwierdziłam, przekonałam się, że nosiłam go cały czas w sercu. Wiele lat wcześniej, zanim moje myśli zaczęły krążyć wokół wszelkiego rodzaju zapomnianych mitów, filozoficznych dysput z samą sobą, a z czasem twierdzeń tak ostatecznych, że doprowadzały mnie nieraz do różnorakich uniesień oraz depresji (zresztą naprzemiennie), pewien człowiek, przyjaciel z dawnych lat, którego darzyłam wtedy jeszcze estymą, a z czasem litością, w wyniku nękających jego rodzinę, a także ostatecznie i jego samego, okropnych chorób dziedzicznych, powiedział mi, że człowiek przez życie nie staje się sobą, a zwyczajnie przypomina sobie zaledwie kim jest w istocie i był od samego początku. Może tak właśnie jest. I teraz, kiedy jest późno w nocy i o tym myślę, stwierdzam, że być może niektórzy z nas rodzą się z amnezją, która z czasem ustępuje. Ale zdecydowana większość z nas rodzi się z amnezją, która nie ustępuje nigdy, a na koniec zapadają jeszcze na demencję starczą i ich zapomnienie siebie samych jest wtedy już dwukrotne. Mnie to jednak nie grozi. Przypomniałam sobie siebie do trzech pokoleń wstecz. 


Siedzę w małym domku swojej dawno zmarłej babki, a zmarłej tak dawno, że wspomnienie jej pogrzebu jest drugim w kolejności z pierwszych wspomnień mojego życia. W pierwszym z nich babka przykuta do łóżka, rozrzuca mnie i przynależnemu mi pokoleniu kuzynów, małych berbeci, traktujących jej chorą osobę jako stałą atrakcję domu dziada, tabletki na kołdrę. Pod kołdrą chowało się jej umęczone ciało. Tabletki te zjadaliśmy i najprawdopodobniej były to witaminy, a nie ciężkie leki na jej substancję, umysł i duszę, rozpadające się pod naporem świata. Zresztą nie wiedziałam, że świat na nas napiera, aż do momentu, kiedy wyskoczyłam pierwszy raz z samolotu ze spadochronem. Przekonałam się wtedy, że powietrze jest tak gęste, jakby ziemia nie chciała mnie przyjąć z powrotem na swoje łono, bezwstydnie uderzając w me ciało tak mocno, że ostatecznie ustałam w spadaniu na poziome kilometra. Złożyłam wtedy spadochron i po godzinie odpadłam w końcu na pas lotniska. Kiedy dotknęłam stopami traw porastających pas startowy, uniosłam w górę głowę i zdałam sobie sprawę z tego, że napierają na mnie niepoliczone kilotony powietrza, i że nam, ludziom, udaje się tu tylko przeżyć dlatego, że jesteśmy podobni do węgorzy, choć tego nie widać - tak obśliźli od grzechu pierworodnego, że mordercze powietrze prześlizguje się bezpieczenie po naszej skórze. Ktoś mógłby się zapytać - jak więc żyją tutaj razem z nami winne niczemu zwierzęta i rośliny, a już patrząc dalej i wstecz, jak przeżyli ci pierwsi nieszczęśni ludzie, którzy grzechu żadnego jeszcze nie popełnili i skóra ich podobna była do papieru ściernego? Otóż wiem to, i śpieszę to wyjaśnić, choć powoli. Sęk w tym, że jeszcze sobie tego nie przypomniałam i przypisuję to ostatkom mojej amnezji dziecięcej lub też alzhaimerowi noworodków, tak jak poprawnie napisane jest w encyklopedii. W tym wydaniu, które posiadam jedynie ja.


Po trudach Drugiej Wojny, które jeszcze bardziej wyeksponowały jej dziedziczną chorobę psychiczną, babka, kiedy stawała się nie do zniesienia dla męża i jej dzieci, a więc dla mojej matki i licznego wujostwa, wyjeżdżała do swojego małego domku nad jeziorem. Tak opowiadał mi mój ojciec, który wiedział o tym od swej żony. Matka sama z siebie nigdy by mi nie opowiedziała tej historii rodzinnej. Niewiele mi mówiła, chyba, że w przypływie gniewu. Wracając do  babki… Wyjeżdżała na przykład wtedy, kiedy w furii pocięła moją matkę nożem po głowie, albo w innym przypływie szału przewróciła świąteczną choinkę, a prezenty powrzucała do rozgrzanej kozy. Traciła nad sobą panowanie, jednak nie do tego stopnia, by nie wiedzieć, że musi się oddalić od swojej rodziny, tak, by pozwolić im funkcjonować. Dziad zostawał więc sam w domu z dzieciakami, które musiał nakarmić i wychować. Babka natomiast kontemplowała swoją samotność dobrych kilkadziesiąt kilometrów od nich, w jej małym domku, gdzie nikt jej nie niepokoił. Trwała tam miesiącami. Zdarzało się tak, że dziad jechał po nią w końcu, w całej swej wyrozumiałości mimo wszystko tęskniąc za nią, a czasami wracała sama. Kiedy czuła się na to gotowa. Nigdy nikogo jednak nie przeprosiła, nie umiała.


Domek nad wodą, który należał do mojej babki, dawno już nie istnieje w tym świecie. Noszę go jednak w sercu. Oprócz niej, jest też tu moja prababka i matka. Siedzimy tak we cztery, ja żywa, one dawno umarłe. Czuję w sobie ich grzechy, tylko w przeciwieństwie do nich, nie przyjeżdżam tutaj na chwilę. Na ten miesiąc, dwa, żeby się uspokoić. Mieszkam tu na stałe, tak, aby nikogo w przypływie gniewu nie skrzywdzić. Teraz i w przyszłości. Nie ma też dzieci, którym mogłabym przekazać moje dziedzictwo.


Dlaczego Ci więc to wszystko opowiadam, Drogi Palancie? Śniłeś mi się siódmego sierpnia, pamiętasz? Wtedy widziałam Cię pierwszy i ostatni raz. Powiedziałeś mi, że chcesz ode mnie wszystkiego. I tak minęło mi lato, jesień, a teraz zima ma się już ku końcowi. I ja czekam na Ciebie. Bo pomyślałam, że weźmiesz także moją chorobę. Bo jak wszystko, to też i to. I ze wszystkich ludzi świata, pomożesz mi spalić ten dom, który noszę. Tak, by doszczętnie strawił go ogień i nikt już nie musiał się od nikogo oddalać.


Jednak może Ty nie istniejesz? A może drogi do mnie tak dalekie i zawiłe? Uwikłane w nasze osobne czasy i przestrzeń, zawsze nieodpowiednie i niedopasowane.


Twoja Karolina”


***


W swoim mieszkaniu Karolina skończyła pisać list. Starannie włożyła go do koperty, a tą podarła i wyrzuciła do kosza. Obiecała sobie odrzucić mrzonki o miłości, które dręczyły ją od pamiętnego, letniego snu. Spojrzała przez okno na czarne, nocne niebo, ostatecznie uzmysławiając sobie, że nikt taki jak Czarny Pan nie istnieje. Na niebie nie było nigdy żadnej czarnej karocy, a ona uznała, że jednak jest pospolitą idiotką, uwięzioną w świecie własnej fantazji. Samotną jak pies, choć z wyboru.