Jakże tu wysoko. I jakże tu cicho. Jakże jest mi się tu samemu. Choć tłum i gwar. Jakże nie ma tu komu sprzedać swej prawdziwej myśli. Jaka tu ważność być by mogła, ale jest tylko uważność dla obcych uczuć i słów.
Gdyby było dla mnie jeszcze cokolwiek do zdobycia, pokazania i udowodnienia. Ale przecież tu wysoko i droga się urywa. Więc co, komu i na co? Wszystko co miałem w sobie naprawić, prężąc na pokaz swoje muskuły w narcystycznym odruchu, zostało naprawione teraz po trzykroć. Dla pewności. Jeśli tylko mogę, cofam się więc za kurtynę. Po angielsku, a może jeszcze inaczej. Jednak pewnym krokiem, bo wypełnia mnie już tylko ocean spokoju i spotykając mnie znów kiedyś, nie poznałabyś, że to nadal ja.
Wolność kojarzy mi się z anonimowością. Z chatą wśród gór, gdzie tylko Ty i ja. Coś niemodnego, ja porąbałem drewno, a Ty upiekłaś placek. Albo na odwrót, choć nie jesteś dość silna by unieść polano, a mi czasem wychodzi zakalec. I obcy mogliby przysiąc, że to nuda na sto dwa. I tak by to było, aż w końcu jedno z nas by odeszło, chyba, że napisania końca naszej historii podjąłby się sam Bułhakow.
Och… Jak bardzo nie chcę iść na przedzie. Wykazywać się wciąż niedościgłą empatią, telepatią i telekinezą. I gdy tylko będę już mógł, zmylę ten korowód. Choć akceptuję, że może się to bardzo długo jeszcze nie udać i mimo wszystko wdzięczny jestem za swą swoją rolę w tym przedstawieniu. Bo jest ona zaszczytem. Choć trudnym do odegrania.