O czwartej rano wstała z łóżka. Zdjęła piżamę i stanęła naga w łazience przed lustrem. Założyła okulary i spojrzała na swoje chude ciało i małe piersi. Była wdzięczna za to, że jej członki są w pełni sprawne i może do woli spacerować po górach, co właśnie miała w planach na ten letni dzień. Przez chwilę poczuła się wolna, mając świadomość, że to ona decydowała o tym jak spędzi wolny czas. Te myśli jednak szybko rozpierzchły i dały pole innym. Tym, które podpowiadały, że jeśli tylko złamałaby mały palec od stopy, to na tym kończyłaby się jej swoboda ruchowa. Wolność ograniczona ciałem. I nie mogłaby iść wtedy na żaden z górskich szlaków. Przez małą, niesprawną błahostkę w jej ciele. A nawet gdyby mogła porzucić ciało i być czymkolwiek czym by sobie wymarzyła - zwierzęciem, chmurą lub nawet planetą, to i to byłoby ograniczone jej umysłem, wyobraźnią i zdobytym wcześniej doświadczeniem oraz wiedzą. Pomyślała, że mylił się ten, kto uważał, że jest prawdziwie wolny, bo zapomniał o podstawowym więzieniu własnego ciała i umysłu. Póki co jednak Karolina nie cierpiała na czterokończynowe porażenie mózgowe i mogła iść przed siebie w góry. I to było wystarczająco dobre. Wręcz najlepsze. Ponieważ zdrowe ciało i umysł dawały większe możliwości. O czym nie była jednak już po chwili w pełni przekonana, mając w pamięci tych, którzy rozwinęli wspaniale swój potencjał z poważnymi defektami i niepełnosprawnością. Z podobnymi przeciwnościami ona nie musiała się mierzyć. Przez ułamek sekundy pomyślała, że mogłaby dawać z siebie więcej. Jako osoba w pełni zdrowa. Ale po chwili z okładki książki upomniał ją znów Siddhartha. „Pragnienie, któremu towarzyszy namiętność i zachwyt, to nie droga, która będzie cię dziś prowadzić przez górskie szlaki i lasy. Wrzuć na luz i odrzuć swój wewnętrzny bełkot. Od razu będzie ci lepiej.” Karolina przystała na taki pomysł, ubrała się odpowiednio jak na góry, spakowała do plecaka termos z herbatą i kanapki, by następnie cichutko wymknąć się z jeszcze zaspanego ośrodka letniskowego.
O wschodzie słońca na szlaku nie było nikogo, mimo, że w tym roku wszędzie w kraju było więcej ludzi niż w latach poprzednich. Więcej o tych, którzy przeważnie o tym czasie zalegali na zamorskich plażach w kurortach, gdzie obsługiwali ich ubodzy obywatele egzotycznych krajów, do których wybierają się właśnie ci turyści, którzy są spragnieni hoteli z bogactwem all inclusive, bezruchu i pijaństwa. To przez pandemię. Pandemia… Karolina zbyt dużo już o niej nie myślała. Nigdy nie zachorowała, choć miała kontakt z wieloma zakażonymi i po czasie przestała się nią zadręczać. Była natomiast wdzięczna za ten poranek w lesie, kiedy nie było w pobliżu żadnych ludzi. Ludzi pierwszego świata, ludzi drugiego, ani nawet trzeciego świata i czwartego. Zaledwie ona. Jedyny obywatel świata tysiąc pięćset sto dziewięćsetnego. Czasami te wszystkie światy i ich mieszkańcy przerażali ją tak bardzo, że wydawało jej się, że traci dech. Starała się więc nie myśleć o ludziach i zaczęła wypatrywać dzwonków karkonoskich i skalnicy śnieżnej. Tych reliktów flory, które jeszcze tutaj gdzieniegdzie występowały. Szukając ich wzrokiem, napotykała kamienie, głazy, strumyki je przecinające i drzewa świerczyny sudeckiej. Te wszystkie rodziły się z Ziemi i Ziemia była przez nie umiłowana. Karolina pomyślała, choć bardzo starała się przez dłuższą chwilę nie myśleć o ludziach, że człowiek rodził się z człowieka, ale nie miłował go. Ani Ziemi, po której przecież stąpał i nawet choćby bardzo chciał, aby było inaczej, był na nią skazany. Choć przecież to Ziemia była bardziej skazana na człowieka. W swoim sporym plecaku turystycznym, oprócz kanapek i termosu z herbatą, miała sporo miejsca na śmieci zebrane po drodze. Podnosząc butelkę piwa spod jarzębiny, które także rosły w Karkonoskim Parku Narodowym, pomyślała jak bardzo była naiwna ze wszystkimi swoimi poglądami na rzeczywistość, w której przyszło jej żyć, przy jednoczesnej ogromnej niemocy wpływu na świat. Była jednak wdzięczna za to, że w jej kraju nie było wojny, że żaden reżim nie wsadził jej do więzienia, ani że grupy rebeliantów nie ostrzelały jej wioski, zmuszając do emigracji. Że nie brakowało jej wody i jedzenia. Zastanawiała się czy może dać sobie prawo do bycia szczęśliwej w świecie, w którym w każdej chwili i nieprzerwanie ktoś kogoś zabijał i gwałcił w taki lub inny sposób. Fizycznie lub mentalnie. Uznała jednak, że jeśli wszyscy ludzie będą w sercu nosić tylko zgryzotę, to ten świat przepadnie. Zostawiła więc wszystkie złe myśli. Zapomniała na chwilę nawet o tym, że pszczoły umierały na potęgę od pestycydów, monokultury i pasożytów. Tak postanowiła. Serce wypełniła nadzieją, choć może głupią i infantylną. Poszła wyżej w góry, niosąc w sercu już tylko miłość i spokój.
Około godziny trzynastej osiągnęła cel swojej podróży. Szczyt góry odpłacił jej za cały wysiłek widokiem pięknym i dalekim. Spoglądała w dół, na krainę rozciągającą się hen poza wzrok i ginącą za krzywizną Ziemi. Góry, skały i lasy gdzieniegdzie zamieniały się w dalsze lub bliższe miasta i miasteczka. Z tak wielkiej odległości wydawały się spokojne i wolne od zgryzot ich mieszkańców. Od ich codziennej pracy, która zdawała się nie mieć sensu, początku, ani końca. Od kłótni małżeńskich i problemów wychowawczych. Od zachodzenia w głowę, czy starczy pieniędzy od pierwszego do pierwszego. Od myśli na temat tego, czy on wróci trzeźwy, czy też znowu nie. Od rozważań o tym, co pomyślą sąsiedzi z klatki obok, po kolejnej awanturze, którą przecież słychać przez ścianę, co do słowa. Z tej odległości miasta milczały, jawiąc się jako wyludnione i pozbawione trosk. Zdawało się, że ludzie przebywają nie w nich, ale tu gdzie stała Karolina. Na szczycie góry. Z jej podnóża dowoził ich w ilościach hurtowych wyciąg krzesełkowy. Oni zaś oglądali majestatyczną panoramę ze szczytu, tak jak Karolina, a gdy się już znudzili po kilku minutach, szli na piwo do schroniska. Ona także stanęła w kolejce do baru. Nie po to, by coś zamówić, bo wszystko miała ze sobą, ale dlatego, by spytać czy może zostawić tu śmieci zebrane ze szlaku. A kiedy po dziesięciu minutach, dzięki uprzejmości obsługi, się z tym problemem uporała, siadła na chwilę przy wolnym stoliku wewnątrz budynku. Nalała sobie herbaty z termosu i wyciągnęła swój notatnik do zapisków z podróży. Przyglądała się ludziom, szkicując na papierze zarówno samo wnętrze schroniska, jak i ich samych. Przysłuchiwała się rozmowom znudzonych sobą par, jak i tych, których miłość dopiero co zakwitała. W umyśle rysowała parabolę stosunków pomiędzy kochankami. Od nasiona, aż po zwiędły kwiat. Była wdzięczna, że nie jest w żadnym stadium związku. Ani w rozkwicie, ani w okresie nieuniknionego przemijania. Trwała w czymś rozleglejszym i przede wszystkim sama. W czymś, co rozpoczęła z niemowlęcym krzykiem, przy asyście żywej wtedy jeszcze matki, a być może zakończy w samotności, kiedy na chwilę wyprosi wszyskich swoich bliskich ze szpitalnej sali. Tak aby mogła odejść w pełnym skupieniu, nie martwiąc się o uczucia smutku rodziny, a jedynie o własne doświadczenie śmierci. Kiedy będzie stara i przyjdzie na to czas. Przy szkicu ludzi i baru, zapisała w swoim notatniku krótki wiersz José de Sousa Saramago, który znała na pamięć i uznała za stosowny do przemyśleń.
Spakowała swoje rzeczy do plecaka i wyszła ze schroniska. Wracała innym szlakiem, niż doszła na szczyt. Ten był bardziej uczęszczany, a w połowie drogi prowadził przez kurort wypoczynkowy. Kiedy się w nim znalazła późniejszym popołudniem, jej uszu doszedł gwar morza ludzi. Płacz dzieci, które wymuszały na rodzicach zakup futrzastej pamiątki ze sklepów z souvenirami, nadmiernie głośny i rozochocony bełkot pijanych mężczyzn czekających w restauracji na swoje schabowe bo góralsku, muzyka, która dochodziła z każdego lokalu, a także z głośników telefonów tych, którzy mimo wszystko chcieli dzielić się nią z innymi, potęgując jedynie hałas. Karolina patrzyła na ten cały tłum z uśmiechem. Pomyślała, że dopóki znajdzie na świecie jedno miejsce dla ciszy, zawsze będzie w jakiś sposób wdzięczna za taką ludzką kakofonię i zgiełk. Jeśli będzie wiedziała, że ta cała wrzawa jest efemeryczna i skończy się jak tylko postawi nogę w lesie. A przez las, oświetlony najpierw światłem zachodzącego słońca, a potem już tylko zanurzony w potęgującym się mroku, wpierw wieczora, a później nocy, wiodła jej droga. Okazjonalnie używała latarki, wyszukując oznaczenia szlaku na drzewach. Znała te drogi na pamięć, chodziła nimi odkąd była zdolną do ciężkiego marszu dziewczynką. W myślach podziękowała swojej zawsze wymagającej mamie za wytrwałość.
Do domu letniskowego dotarła późną nocą. W małej stołówce, zgodnie z ustaleniami, właściciele zostawili jej pod przykryciem obiado-kolację. Wygłodniała zjadła ją zanim jeszcze zdjęła z siebie przepocone ubranie i wzięła prysznic. Później, kiedy leżała już w łóżku, nie mając siły na lekturę słów Siddharthy, uśmiechnęła się szczęśliwa i zasnęła.
***
Znalazła się w karocy, wyściełanej czarną skórą i atłasem. Musiała być w ruchu, bowiem wszystko się trzęsło. Przez małe okienko wlewało się światło księżyca, a gdzieś z zewnątrz dobiegała muzyka skrzypiec, tak niepokojąca i smutna, że ścisnęło ją serce. Otworzyła drzwi i podmuch wiatru, od niebywałego pędu, rozwiał jej jasne włosy. Spostrzegła się, że karoca porusza się dobre kilkadziesiąt metrów nad ziemią. W dole migały, szybko przesuwając się i po chwili znikając, pojedyncze światełka domostw, przeplatane następnie ciemnością lasów i pól. W oddali ujrzała górskie szczyty, a także ten który tego dnia zdobyła. Jej uszu doszło prychanie koni i kiedy obróciła się w tę stronę, ujrzała czworo czarnych ogierów, przebierającymi nogami w powietrzu i jakąś magiczną siłą ciągnących zaprzęg. Lecąc nad światem niby koszmarna wersja sań Świętego Mikołaja i jego reniferów. Ostrożnie wyszła przez drzwi i kurczowo trzymając się dachu karocy, przeszła do woźnicy. Usiadła na ławie obok mężczyzny w czarnym fraku i białej koszuli. Był szczupły, miał czarne kręcone włosy. Trudno było jej odgadnąć jego wiek. Był jednocześnie bardzo stary i młody. Ten, zamiast trzymać jakiekolwiek lejce, grał na skrzypkach swą upiorną muzykę. Kiedy zobaczył Karolinę, odłożył smyczek i spojrzał na nią przeszywająco ciemnymi oczyma.
- Kim jesteś? - spytała.
- W nocy jestem Czarnym Panem. Przelatuję swym zaprzęgiem nad śpiącymi, dbając o to, by świat nie rozleciał się w drobny mak, kiedy ich oczy nie mogą go już doglądać i nie ma już nic, co mogłoby trzymać materię w szyku - odpowiedział, powoli dobierając słowa, jakby zdawał sobie sprawę, że ich treść może być dla Karoliny niezrozumiała.
- Czy to znaczy, że o innych porach jesteś kimś innym?
- Kiedy księżyc zaczyna zachodzić, a nieśmiało wyłania się słońce, staję się Hermesem, z braku lepszego określenia, i doglądam zagubionych w odwiecznej wędrówce dusz, które nie pasują ani do świata żywych, ani do umarłych - uśmiechnął się pod nosem - dbam o to, aby za bardzo nie napsociły, wślizgując się na przykład niespodziewanie w czyjąś pościel.
- A za dnia? Kim jesteś?
- Żadne słowa lepiej tego nie wytłumaczą, niż mój podarunek.
- I czego chcesz za taki podarunek? - spytała cichutko poruszona Karolina.
- Wszystkiego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz