sobota, 7 sierpnia 2021

Karolina niesie nadzieję.

Otworzyła oczy. Blask księżyca wlewał się przez okna do środka pokoju wynajętego w domu letniskowym pośrodku małej karkonoskiej wsi. Zasypiała na wznak i zwykle budziła się w tej właśnie pozycji. Kładła się na łóżku w jego dalszej od drzwi sypialni części. Jakakolwiek byłaby to sypialnia i jakkolwiek łóżko byłoby usytuowane względem wejścia. Kiedy zastanawiała się czemu tak robi, odpowiadała sobie, że gdyby nocnym traktem szedł jakiś zmęczony i zziębnięty duch, mógłby wtedy łatwiej położyć się przy niej. Nie musiałby okrążać łóżka lub nad nią przeskakiwać. Mógłby się po prostu wśliznąć od razu w ciepłą pierzynę, ogrzać duszę od jej ciała, a w zamian opowiedzieć do ucha historię w postaci snu. Snu o miłości lub o czymkolwiek ciekawym. O czymś o czym mogłaby myśleć o czasie, kiedy tak jak dzisiaj budziła się jeszcze przed zachodem księżyca, a wschodem słońca. W porze, kiedy nie nastał jeszcze dzień, ale nie trwała także już noc. W czasie, kiedy zagubione dusze wiodły swą odwieczną wędrówkę. Karolina uważała, że nie było w tym żadnej zagadki. Noc przynależała do świata śmierci, a dzień do żywych. Zagubione dusze trwały jednak gdzieś po środku. Zbyt przywiązane do życia, aby całkowicie oddać się Tanatosowi i odejść go Hadesu, i ze zbyt ewidentnym brakiem ciała, by móc za dnia poruszać się wśród żywych i zakończyć swoje sprawy. Wielkie i małe prace swego życia, przerwane w pół słowa śmiercią. Karolina zastanawiała się, czy opiekuje się nimi Hermes, patron podróżnych, czy też byli oni całkowicie pozostawieni w swojej wiecznej niedoli i bez mapy nie zdołają dojść do celu swej podróży, aż do końca świata. Co do jej snów, były one zwykle powtarzalne. Po śmierci matki, ta w marze nocnej wciąż wstawała z martwych z grobu i krytykowała wszystkie jej poczynania począwszy od jej przedwczesnego zgonu. Zarzucała jej wtedy, że źle wykorzystała otrzymany spadek, mieszkanie i czas. Karolina budziła się wtedy zlana zimnym potem i cały dzień spędzała w poczuciu winy, wiedząc, że woli świat, w którym matka cudownie z grobu nie wstawała i była martwa jak tylko się dało. Pewnej jesiennej nocy po kolejnym matczynym koszmarze, wstała o trzeciej nad ranem, ubrała się i poszła na cmentarz. Wykrzyczała wtedy matce w nagrobek, że albo będzie śnić się od tej pory jako przyjaciel, albo niech nie przychodzi wcale. I koszmary cudownie minęły, a w snach matka była już zawsze wiernym przewodnikiem po krainach zmarłych i śniących. Milczącym, lecz oddanym. I jakkolwiek dziwnie by to brzmiało, w końcu udało im się obu zaprzyjaźnić. Choć po czasie i po życiu. Długo śnił się Karolinie także jej kot. W snach zwierzę wpadało w różne tarapaty, a Karolina musiała go zawsze ratować przed śmiercią. Opowiedziała kiedyś o tym śnie przyjaciółce, a ta po chwili zastanowienia skwitowała, że sen wskazywał na to, że Karolina broniła za wszelką cenę swojej samotności. Ta nie odpowiedziała znajomej nic, ale w głębi ducha podejrzewała, że tak właśnie mogło być. Kot był jej jedynym prawdziwym życiowym kompanem. Umarł jednak rok wcześniej i choć bardzo by chciała, bo tęskniła za nim czasami, to już się jej więcej nie przyśnił. Teraz od kilku miesięcy śnił się jej dzik. Najpierw był wobec niej bardzo agresywny i musiała wspinać się na drzewo, szukając ratunku. Jednak z każdym kolejnym snem jego temperament łagodniał, i ona sama bała się go coraz mniej. Tej nocy znów do niej przyszedł. Miał jednak tym razem białą sierść i zachowywał się jak najwierniejszy z psów. Nie odstępował jej na krok, a ona gładziła jego wielką, białą głowę. Teraz, po przebudzeniu, wiedziała, że dzik już się jej więcej nie przyśni. Cokolwiek przepracowywała jej podświadomość, zostało zakończone sukcesem. Enigmatycznym zwycięstwem nad jej nieujarzmionymi zmysłami, karzącymi jej spać po drugiej stronie łóżka od drzwi. Wiedziała bowiem, że tak naprawdę nie czekała na ducha, tylko na mężczyznę. I to ona chciała ogrzać sobie od niego własne samotne ciało. Postanowiła tego ranka, że od tej pory będzie spała na środku łóżka i znajdzie w swoim kobiecym umyśle tę męską cząstkę, której jej brakowało, aby dojść do ostatecznego wniosku, że urodziła się w całości. Z książki o Buddyzmie, którą niedawno kupiła, a która leżała teraz niedaleko łóżka, spoglądał na nią Siddhartha i zdawał się mówić: „Nie ma dwóch połówek jabłka. Nie ma nawet samego jabłka. Nie przywiązuj się do starego sposobu myślenia, a poczujesz się o niebo lepiej”. Jednak pomysł o porzuceniu przywiązania do potrzeby wielkiej miłości, napawał ją strachem. Wzięła jednak kilka głębokich oddechów, wciąż leżąc w łóżku i pomyślała, że akceptacja samotnego życia zawsze boli najbardziej tych, którzy mają wielkie serca. A serce Karoliny było bardzo pojemne. Nigdy nie przestała kochać mężczyzn, którzy towarzyszyli jej na różnych etapach życia. Po czasie wspominała ich z uśmiechem i kłaniała im się w duchu, dziękując za wszystkie lekcje. Te radosne, i te bolesne. Bez nich wszystkich byłaby emocjonalnym żebrakiem. Rozstania nigdy nie były przyjemne. Śmierć podobno różni się tym od rozstania, że ta nie pozostawia nadziei. Jednak z czasem i nadzieja umierała, ponieważ czas umiał doskonale leczyć większość ran, choć przecież nie wszystkie. Zresztą, to ona zawsze uciekała z relacji. Kiedyś była małym pokiereszowanym dzieckiem, teraz po wszystkim co ją spotkało, dorosłą kobietą, która z rozmysłem stawiała każdy swój kolejny krok. Krok w kierunku ludzi, lub krok wstecz, aby się uchronić przed ich nienasyceniem. Patrząc na drugiego człowieka potrafiła z matematyczną precyzją przewidzieć, jak bardzo może pozwolić mu się zbliżyć, tak aby go nie ranić, i przy okazji także siebie. Nie chodziła z nikim przypadkowym do łóżka, a tak naprawdę od dłuższego czasu już z nikim. Albo też wyznaczała jasne granice dla tych, którzy nie mieli wobec niej romantycznych planów. Ale przecież mieli lub mogli mieć inne plany. Chcieli ją mieć za przyjaciółkę, koleżankę, powierniczkę. Za stawianie granic ludzie jej zbytnio nie lubili, choć bardzo chcieli ją lubić, ponieważ umiała ich słuchać lepiej niż ktokolwiek inny. Ale także nie można było powiedzieć, że budziła w nich antypatię. Była jak duch, który błąka się pomiędzy zachodem księżyca, a wschodem słońca. Tyle, że wśród ludzi. Nigdy zbyt blisko nich, ale też nie całkiem daleko. Zbyt częste kontakty z innymi drenowały ją z energii. Jednak nie wszyscy byli wstanie jej to wybaczyć, a tym samym w pełni ją zaakceptować, czy zrozumieć.

O czwartej rano wstała z łóżka. Zdjęła piżamę i stanęła naga w łazience przed lustrem. Założyła okulary i spojrzała na swoje chude ciało i małe piersi. Była wdzięczna za to, że jej członki są w pełni sprawne i może do woli spacerować po górach, co właśnie miała w planach na ten letni dzień. Przez chwilę poczuła się wolna, mając świadomość, że to ona decydowała o tym jak spędzi wolny czas. Te myśli jednak szybko rozpierzchły i dały pole innym. Tym, które podpowiadały, że jeśli tylko złamałaby mały palec od stopy, to na tym kończyłaby się jej swoboda ruchowa. Wolność ograniczona ciałem. I nie mogłaby iść wtedy na żaden z górskich szlaków. Przez małą, niesprawną błahostkę w jej ciele. A nawet gdyby mogła porzucić ciało i być czymkolwiek czym by sobie wymarzyła - zwierzęciem, chmurą lub nawet planetą, to i to byłoby ograniczone jej umysłem, wyobraźnią i zdobytym wcześniej doświadczeniem oraz wiedzą. Pomyślała, że mylił się ten, kto uważał, że jest prawdziwie wolny, bo zapomniał o podstawowym więzieniu własnego ciała i umysłu. Póki co jednak Karolina nie cierpiała na czterokończynowe porażenie mózgowe i mogła iść przed siebie w góry. I to było wystarczająco dobre. Wręcz najlepsze. Ponieważ zdrowe ciało i umysł dawały większe możliwości. O czym nie była jednak już po chwili w pełni przekonana, mając w pamięci tych, którzy rozwinęli wspaniale swój potencjał z poważnymi defektami i niepełnosprawnością. Z podobnymi przeciwnościami ona nie musiała się mierzyć. Przez ułamek sekundy pomyślała, że mogłaby dawać z siebie więcej. Jako osoba w pełni zdrowa. Ale po chwili z okładki książki upomniał ją znów Siddhartha. „Pragnienie, któremu towarzyszy namiętność i zachwyt, to nie droga, która będzie cię dziś prowadzić przez górskie szlaki i lasy. Wrzuć na luz i odrzuć swój wewnętrzny bełkot. Od razu będzie ci lepiej.” Karolina przystała na taki pomysł, ubrała się odpowiednio jak na góry, spakowała do plecaka termos z herbatą i kanapki, by następnie cichutko wymknąć się z jeszcze zaspanego ośrodka letniskowego.

O wschodzie słońca na szlaku nie było nikogo, mimo, że w tym roku wszędzie w kraju było więcej ludzi niż w latach poprzednich. Więcej o tych, którzy przeważnie o tym czasie zalegali na zamorskich plażach w kurortach, gdzie obsługiwali ich ubodzy obywatele egzotycznych krajów, do których wybierają się właśnie ci turyści, którzy są spragnieni hoteli z bogactwem all inclusive, bezruchu i pijaństwa. To przez pandemię. Pandemia… Karolina zbyt dużo już o niej nie myślała. Nigdy nie zachorowała, choć miała kontakt z wieloma zakażonymi i po czasie przestała się nią zadręczać. Była natomiast wdzięczna za ten poranek w lesie, kiedy nie było w pobliżu żadnych ludzi. Ludzi pierwszego świata, ludzi drugiego, ani nawet trzeciego świata i czwartego. Zaledwie ona. Jedyny obywatel świata tysiąc pięćset sto dziewięćsetnego. Czasami te wszystkie światy i ich mieszkańcy przerażali ją tak bardzo, że wydawało jej się, że traci dech. Starała się więc nie myśleć o ludziach i zaczęła wypatrywać dzwonków karkonoskich i skalnicy śnieżnej. Tych reliktów flory, które jeszcze tutaj gdzieniegdzie występowały. Szukając ich wzrokiem, napotykała kamienie, głazy, strumyki je przecinające i drzewa świerczyny sudeckiej. Te wszystkie rodziły się z Ziemi i Ziemia była przez nie umiłowana. Karolina pomyślała, choć bardzo starała się przez dłuższą chwilę nie myśleć o ludziach, że człowiek rodził się z człowieka, ale nie miłował go. Ani Ziemi, po której przecież stąpał i nawet choćby bardzo chciał, aby było inaczej, był na nią skazany. Choć przecież to Ziemia była bardziej skazana na człowieka. W swoim sporym plecaku turystycznym, oprócz kanapek i termosu z herbatą, miała sporo miejsca na śmieci zebrane po drodze. Podnosząc butelkę piwa spod jarzębiny, które także rosły w Karkonoskim Parku Narodowym, pomyślała jak bardzo była naiwna ze wszystkimi swoimi poglądami na rzeczywistość, w której przyszło jej żyć, przy jednoczesnej ogromnej niemocy wpływu na świat. Była jednak wdzięczna za to, że w jej kraju nie było wojny, że żaden reżim nie wsadził jej do więzienia, ani że grupy rebeliantów nie ostrzelały jej wioski, zmuszając do emigracji. Że nie brakowało jej wody i jedzenia. Zastanawiała się czy może dać sobie prawo do bycia szczęśliwej w świecie, w którym w każdej chwili i nieprzerwanie ktoś kogoś zabijał i gwałcił w taki lub inny sposób. Fizycznie lub mentalnie. Uznała jednak, że jeśli wszyscy ludzie będą w sercu nosić tylko zgryzotę, to ten świat przepadnie. Zostawiła więc wszystkie złe myśli. Zapomniała na chwilę nawet o tym, że pszczoły umierały na potęgę od pestycydów, monokultury i pasożytów. Tak postanowiła. Serce wypełniła nadzieją, choć może głupią i infantylną. Poszła wyżej w góry, niosąc w sercu już tylko miłość i spokój.

Około godziny trzynastej osiągnęła cel swojej podróży. Szczyt góry odpłacił jej za cały wysiłek widokiem pięknym i dalekim. Spoglądała w dół, na krainę rozciągającą się hen poza wzrok i ginącą za krzywizną Ziemi. Góry, skały i lasy gdzieniegdzie zamieniały się w dalsze lub bliższe miasta i miasteczka. Z tak wielkiej odległości wydawały się spokojne i wolne od zgryzot ich mieszkańców. Od ich codziennej pracy, która zdawała się nie mieć sensu, początku, ani końca. Od kłótni małżeńskich i problemów wychowawczych. Od zachodzenia w głowę, czy starczy pieniędzy od pierwszego do pierwszego. Od myśli na temat tego, czy on wróci trzeźwy, czy też znowu nie. Od rozważań o tym, co pomyślą sąsiedzi z klatki obok, po kolejnej awanturze, którą przecież słychać przez ścianę, co do słowa. Z tej odległości miasta milczały, jawiąc się jako wyludnione i pozbawione trosk. Zdawało się, że ludzie przebywają nie w nich, ale tu gdzie stała Karolina. Na szczycie góry. Z jej podnóża dowoził ich w ilościach hurtowych wyciąg krzesełkowy. Oni zaś oglądali majestatyczną panoramę ze szczytu, tak jak Karolina, a gdy się już znudzili po kilku minutach, szli na piwo do schroniska. Ona także stanęła w kolejce do baru. Nie po to, by coś zamówić, bo wszystko miała ze sobą, ale dlatego, by spytać czy może zostawić tu śmieci zebrane ze szlaku. A kiedy po dziesięciu minutach, dzięki uprzejmości obsługi, się z tym problemem uporała, siadła na chwilę przy wolnym stoliku wewnątrz budynku. Nalała sobie herbaty z termosu i wyciągnęła swój notatnik do zapisków z podróży. Przyglądała się ludziom, szkicując na papierze zarówno samo wnętrze schroniska, jak i ich samych. Przysłuchiwała się rozmowom znudzonych sobą par, jak i tych, których miłość dopiero co zakwitała. W umyśle rysowała parabolę stosunków pomiędzy kochankami. Od nasiona, aż po zwiędły kwiat. Była wdzięczna, że nie jest w żadnym stadium związku. Ani w rozkwicie, ani w okresie nieuniknionego przemijania. Trwała w czymś rozleglejszym i przede wszystkim sama. W czymś, co rozpoczęła z niemowlęcym krzykiem, przy asyście żywej wtedy jeszcze matki, a być może zakończy w samotności, kiedy na chwilę wyprosi wszyskich swoich bliskich ze szpitalnej sali. Tak aby mogła odejść w pełnym skupieniu, nie martwiąc się o uczucia smutku rodziny, a jedynie o własne doświadczenie śmierci. Kiedy będzie stara i przyjdzie na to czas. Przy szkicu ludzi i baru, zapisała w swoim notatniku krótki wiersz José de Sousa Saramago, który znała na pamięć i uznała za stosowny do przemyśleń.

Glina do gliny,
Proch do prochu,
Nic się nie zaczyna,
Co się nie ma skończyć.
Wszystko co się zaczyna,
Z tego co się skończyło, się rodzi.

Spakowała swoje rzeczy do plecaka i wyszła ze schroniska. Wracała innym szlakiem, niż doszła na szczyt. Ten był bardziej uczęszczany, a w połowie drogi prowadził przez kurort wypoczynkowy. Kiedy się w nim znalazła późniejszym popołudniem, jej uszu doszedł gwar morza ludzi. Płacz dzieci, które wymuszały na rodzicach zakup futrzastej pamiątki ze sklepów z souvenirami, nadmiernie głośny i rozochocony bełkot pijanych mężczyzn czekających w restauracji na swoje schabowe bo góralsku, muzyka, która dochodziła z każdego lokalu, a także z głośników telefonów tych, którzy mimo wszystko chcieli dzielić się nią z innymi, potęgując jedynie hałas. Karolina patrzyła na ten cały tłum z uśmiechem. Pomyślała, że dopóki znajdzie na świecie jedno miejsce dla ciszy, zawsze będzie w jakiś sposób wdzięczna za taką ludzką kakofonię i zgiełk. Jeśli będzie wiedziała, że ta cała wrzawa jest efemeryczna i skończy się jak tylko postawi nogę w lesie. A przez las, oświetlony najpierw światłem zachodzącego słońca, a potem już tylko zanurzony w potęgującym się mroku, wpierw wieczora, a później nocy, wiodła jej droga. Okazjonalnie używała latarki, wyszukując oznaczenia szlaku na drzewach. Znała te drogi na pamięć, chodziła nimi odkąd była zdolną do ciężkiego marszu dziewczynką. W myślach podziękowała swojej zawsze wymagającej mamie za wytrwałość.

Do domu letniskowego dotarła późną nocą. W małej stołówce, zgodnie z ustaleniami, właściciele zostawili jej pod przykryciem obiado-kolację. Wygłodniała zjadła ją zanim jeszcze zdjęła z siebie przepocone ubranie i wzięła prysznic. Później, kiedy leżała już w łóżku, nie mając siły na lekturę słów Siddharthy, uśmiechnęła się szczęśliwa i zasnęła.

***

Znalazła się w karocy, wyściełanej czarną skórą i atłasem. Musiała być w ruchu, bowiem wszystko się trzęsło. Przez małe okienko wlewało się światło księżyca, a gdzieś z zewnątrz dobiegała muzyka skrzypiec, tak niepokojąca i smutna, że ścisnęło ją serce. Otworzyła drzwi i podmuch wiatru, od niebywałego pędu, rozwiał jej jasne włosy. Spostrzegła się, że karoca porusza się dobre kilkadziesiąt metrów nad ziemią. W dole migały, szybko przesuwając się i po chwili znikając, pojedyncze światełka domostw, przeplatane następnie ciemnością lasów i pól. W oddali ujrzała górskie szczyty, a także ten który tego dnia zdobyła. Jej uszu doszło prychanie koni i kiedy obróciła się w tę stronę, ujrzała czworo czarnych ogierów, przebierającymi nogami w powietrzu i jakąś magiczną siłą ciągnących zaprzęg. Lecąc nad światem niby koszmarna wersja sań Świętego Mikołaja i jego reniferów. Ostrożnie wyszła przez drzwi i kurczowo trzymając się dachu karocy, przeszła do woźnicy. Usiadła na ławie obok mężczyzny w czarnym fraku i białej koszuli. Był szczupły, miał czarne kręcone włosy. Trudno było jej odgadnąć jego wiek. Był jednocześnie bardzo stary i młody. Ten, zamiast trzymać jakiekolwiek lejce, grał na skrzypkach swą upiorną muzykę. Kiedy zobaczył Karolinę, odłożył smyczek i spojrzał na nią przeszywająco ciemnymi oczyma.

  • Kim jesteś? - spytała.
Mężczyzna odwrócił od niej wzrok i spojrzał ponad swój zaprzęg, na horyzont ginący gdzieś w mroku.
  • W nocy jestem Czarnym Panem. Przelatuję swym zaprzęgiem nad śpiącymi, dbając o to, by świat nie rozleciał się w drobny mak, kiedy ich oczy nie mogą go już doglądać i nie ma już nic, co mogłoby trzymać materię w szyku - odpowiedział, powoli dobierając słowa, jakby zdawał sobie sprawę, że ich treść może być dla Karoliny niezrozumiała.
  • Czy to znaczy, że o innych porach jesteś kimś innym?
  • Kiedy księżyc zaczyna zachodzić, a nieśmiało wyłania się słońce, staję się Hermesem, z braku lepszego określenia, i doglądam zagubionych w odwiecznej wędrówce dusz, które nie pasują ani do świata żywych, ani do umarłych - uśmiechnął się pod nosem - dbam o to, aby za bardzo nie napsociły, wślizgując się na przykład niespodziewanie w czyjąś pościel.
Karolina spłonęła rumieńcem, mężczyzna w końcu znał jej sekretne myśli. Po chwili spytała jednak gnana ciekawością.
  • A za dnia? Kim jesteś?
Mężczyzna nie odpowiedział. Zdawał się zawstydzony. Po dłuższej chwili westchnął.
  • Żadne słowa lepiej tego nie wytłumaczą, niż mój podarunek. 
Odłożył skrzypce na ławę, po czym zaczął rozpinać guziki swej białej koszuli, aż pod splot słoneczny. Lewą dłonią uchylił pole marynarki, a prawą sięgnął na wysokości serca przez skórę, w głąb swego ciała. Jęknął boleśnie i po chwili wyciągnął ze swoich trzewi oślizgłe od krwi serce. Wręczył je Karolinie i odwrócił znowu wzrok, jakby speszony. Kobieta spojrzała na swe ubrudzone krwią dłonie, które dzierżyły ciepły i miarowo bijący organ. Zrozumiała wtedy, że za dnia mężczyzna był po prostu samotnym człowiekiem. Jej własne serce zabiło mocniej.
  • I czego chcesz za taki podarunek? - spytała cichutko poruszona Karolina.
Mężczyzna odwrócił się do niej i przystawił twarz do jej twarzy. Wpatrywał się jej głęboko w oczy i syknął przez zęby.
  •  Wszystkiego!
***

Otworzyła oczy. Blask księżyca wlewał się przez okna do środka pokoju wynajętego w domu letniskowym pośrodku małej karkonoskiej wsi. Zasypiała na wznak i zwykle budziła się w tej właśnie pozycji. Nie zawsze budziła się jednak tak poruszona jak tej nocy. Sen pozostawił ją wzburzoną na kilka następnych dni. A i potem pozostawił w niej jakąś nieopisaną tęsknotę, której nie był w stanie wyleczyć nawet sam Siddhartha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz